Era Nowe Horyzonty - Epilog

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Era+Nowe+Horyzonty+-+Epilog-53417
9. Festiwal Era Nowe Horyzonty dobiegł końca. Wraz z finałowym aktem imprezy powróciły stare pytania o jej kształt, rozmiary i zawartość.

Na zakończenie zabrakło mocnego uderzenia, które postawiłoby na nogi skacowaną publiczność, hitu na miarę zeszłorocznych "Control" Corbijna, "Milczenia Lorny" braci Dardenne czy "Wiatru buszującego w jęczmieniu" Kena Loacha. "Serafina" Martina Provosta zgarnęła wprawdzie sześć Cezarów, ale ja do Francuzów mam jeszcze mniej zaufania w kwestii nagród niż do członków oscarowej Akademii. W ledwie poprawnej biografii malarki-prymitywistki Serafiny de Senlis najciekawsza jest pozatekstowa klamra. Film Provosta, podobnie jak otwierająca imprezę "Biała wstążka" Hanekego, zaczyna się w ostatnim roku pokoju przed I wojną światową. I tak samo jak u Austriaka, wiadoma przyszłość (bohaterka kończy w szpitalu psychiatrycznym) rzuca na ten "wiek niewinności" złowrogi cień.

Pytana o to, czy warto do końca życia szorować podłogi za marny grosz, Serafina wypala z najgrubszej rury i cytuje Ewangelię. Lecz pokusa społecznego awansu jest zbyt silna. Przekonana o swoim religijnym posłannictwie, Serafina wciąż gorliwie szoruje, ale też coraz gorliwiej maluje. Pod skrzydłami mecenasa Wilhelma Uhdego (Ach, jak bardzo nie lubię słowa "malarze naiwni", wolę myśleć o nich "nowocześni prymitywiści") rozwija swój talent, a jej kompozycje z kwiatów, wyglądających jak niebiańskie posłanie, to znów  przypominających mięsożerne kreatury, zyskują popularność wśród kolekcjonerów sztuki.

Twórcy nie uciekają od prawdy, iż losami bohaterki kieruje prosty psychologiczny mechanizm zwany "sodówką": skumulowana złość, wynikająca z klasowych różnic, potem droga ku spełnieniu, popularność, bogactwo, wreszcie – majestatyczny upadek, gdy zmieniają się czasy, estetyczne kanony, a po drugiej stronie świata nastaje Wielki Kryzys. W końcu Serafina wychodzi na ulicę w białej sukni z welonem i rozdaje ludziom swój dobytek. Po seansie nie miałem ochoty pisać do Watykanu z prośbą o jej beatyfikację, co jest chyba największym komplementem dla reżysera i świetnej Yolande Moreau w głównej roli.  


Werdykt? To było coś! Ktoś wyrwał sobie włosy z głowy i obsypał nimi sąsiada, a ktoś inny wzniósł ręce ku niebu, wydając z siebie przeciągły okrzyk radości. Nie, oczywiście nic takiego nie miało miejsca. Deklarując swoją miłość do kina Tsai Ming-Lianga lub dopieszczając komplementami szwedzkich ezoteryków, i tak wszyscy podskórnie czuli, że zwycięzca może być tylko jeden. "Głód" Steve'a McQueena był najlepszym filmem festiwalu i jedną z niewielu propozycji konkursowych, do których w ogóle dało się przyłożyć kategorię "filmu". Wydaje się dość jasne, że o wyróżnieniach dla "Tlenu" Ivana Vyrypayeva (Nagroda Publiczności) i "Wojny polsko-ruskiej" Xawerego Żuławskiego (Konkurs Nowych Filmów Polskich) zadecydowało kryterium atrakcyjności filmowego języka. Paradoksalnie, w obydwu przypadkach to, co najciekawsze, rozgrywało się na płaszczyźnie literatury.  


Czas na coroczne, sakramentalne pytanie: "No i co z tymi Nowymi Horyzontami?". Coraz częściej odwracający się od dużych nazwisk konkurs zaczyna przypominać własną karykaturę. "Nowohoryzontowy" przymiotnik uległ dewaluacji, jego znaczenie się zatarło. Nikt już chyba nie wie, co oznacza, logiki rządzącej selekcją filmów nie sposób zrekonstruować. Nie są to już ani nowe horyzonty języka, ani nowe horyzonty narracji, ani nowe horyzonty obrazu. Póki Gutek koncentrował się na gwiazdach (jak w roku 2006, gdy konkurowali ze sobą Moodysson, Tsukamoto, Sokurow, Dumont, Alonso i bracia Quay), filmów konkursowych nie dało się z czystym sumieniem podsumować formułką typu "kino o czasie i bezczasie" albo "kontemplacja i laktacja". Zerwanie z poważnymi autorami i zwrot w stronę twórców, których tylko Nowe Horyzonty są w stanie wypromować, sprawia, iż prestiż konkursu leci na łeb, na szyję. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem: ludzie nie wychodzili z kina, lecz z niego wyciekali. Gęsiego, długimi nitkami, jak strużki wody drążące dziury w kamieniu. Tupot ich stóp zagłuszał słowa Alaina Cavaliera, czytającego swój intymny dziennik i monolog Kiyomi Ishibashi, wędrującej po mieście z telefonem komórkowym.
 
Po czteroletnim pobycie we Wrocławiu, obrośnięciu w tłuszczyk reklamodawców i patronów, festiwal ma nowe problemy. W większości niestety związane z medialnym charakterem imprezy. Weźmy takie głosowanie publiczności, odbywające się za pomocą płatnych sms-ów (1,22 zł). I ja jestem za tym, żeby nie oddawać werdyktu w ręce publiczności i osłabić rangę tej nagrody, gdyż w 99% przypadków o jej przyznaniu decyduje kryterium pracy włożonej w projekt (casus monumentalnych dokumentów w rodzaju "Deszczu dzieci" Vincenta Warda, czy "Potosi: czas podróży" Rona Havilio). Wpychanie widza w tryby finansowej wyżymaczki to jednak cios poniżej pasa. W pewnym sensie wyłącza się go wtedy z imprezy, za którą już zapłacił.
 
Wątpliwości odnośnie kształtu imprezy można mnożyć, na szczęście pewne rzeczy wciąż pozwalają, przepraszam za wyrażenie, patrzeć z nadzieją w przyszłość. Powtórzę to tymi samymi słowami: to we Wrocławiu mieści się dziś festiwalowa stolica Polski. Profesjonalizmu nie odbiorą organizatorom ani mini-wódeczki dodawane do prasowych zestawów, ani tym bardziej ofuknięci na festiwal krytycy. Ujmując sprawę najprościej, na Erze nie ma się czego wstydzić. Jest sensownie zestawiony repertuar (pomijam nowohoryzontowy konkurs, bo Panorama, Sezon, Retrospektywy, kino "narodowe" to wciąż są fantastyczne cykle!) i porządne torby na festiwalową makulaturę; goście zaproszeni według przejrzystego klucza i uprzejma obsługa. Wreszcie, jest publiczność Romana Gutka. Wycwaniona, odrobinę egzaltowana, traktującą filmy o tak wymownych tytułach jak "Świszczący kamień" jednocześnie z sarkazmem i kinofilską czułością. Do następnego roku!

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones