Relacja ze spotkania z Paulem Mazurskym

autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Relacja+ze+spotkania+z+Paulem+Mazurskym-17561
Paul Mazursky, uznany aktor i reżyser amerykański o polskich korzeniach przyjechał do naszego kraju z okazji organizowanego w Warszawie festiwalu "New New Yorkers". Na specjalnym pokazie zaprezentował jedną z najbardziej docenianych swoich produkcji - film "Wrogowie". W podróży towarzyszył mu operator Fred Murphy. Dzień później udało nam się porozmawiać z gośćmi na mini konferencji prasowej.

Nawiązując do idei festiwalu "New New Yorkers", czy sądzi Pan, że polska twórczość filmowa może mieć jakikolwiek wpływ na kino amerykańskie?
Paul Mazursky: Szczerze mówiąc, wątpię w to. Nie sądzę, by Amerykanie byli w ogóle znali polskie kino, byli jego świadomi. Wprawdzie wszyscy, przynajmniej w Nowym Jorku oglądaliśmy stare filmy Wajdy - "Popiół i diament", "Człowieka z żelaza", "Człowieka z marmuru" - niemalże wychowywaliśmy się na nich, to i tak polskie kino trafiało do stosunkowo niewielkiej ilości osób. A nowych polskich filmów w ogóle nie pokazuje się w USA. Amerykanie ostatnio słyszeli jedynie o tym, że jakiś polski reżyser dostał Oscara a Polański nakręcił "Pianistę".
Fred Murphy: Ostatnio w Los Angeles można było obejrzeć film Zanussiego "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową". Był wprawdzie wyświetlany codziennie ale o 12 w południe. To pora kiedy nikt nie chodzi do kina!
Paul Mazursky: Jest jednak nadzieja, że coś się zmieni. Trzy lata temu odwiedziłem Łódź. Byłem w tamtejszej szkole filmowej. Teraz, przy okazji wizyty w Warszawie, odbyłem spotkanie ze studentami Szkoły Mistrzowskiej Wajdy. Muszę przyznać, iż w młodych ludziach, którzy chcieliby robić kino, tkwi ogromny potencjał. Musicie jednak uporać się z paroma problemami. Przede wszystkim musicie zacząć robić dużo filmów. W tym roku nie nakręciliście jak na razie ani jednego!
Nawet ja mam pomysł na zrobienie filmu w Polsce. Nie chciałbym jednak za dużo o tym mówić, bo nie wiadomo, co z tego wyjdzie. Najpierw muszę napisać scenariusz a potem znaleźć pieniądze a to oznacza prawdziwą wspinaczkę na Mount Everest. Będzie to kolejna adaptacja prozy Singera, powieści "Szosza". Dziś oglądałem nawet miejsca, w których rozgrywała się akcja w latach 30. Jestem tym pomysłem bardzo podekscytowany ale wiem, że realizacja będzie trudnym zadaniem. To bardzo trudna literatura do przeniesienia na ekran, ale już raz, przy okazji filmu "Wrogowie" mi się udało. A efekt nawet podobał się Singerowi.

W związku z dużą migracja polskich środowisk artystycznych, musiał Pan mieć do czynienia z Polakami różnych generacji i przypatrywać się temu jak radzą sobie w Ameryce...
Paul Mazursky: Tak naprawdę w większości rodowici Polacy, których znałem, nie byli związanych z przemysłem filmowym, jak np. mój dziadek. Niektórzy z polskich filmowców rzeczywiście odnieśli jakiś sukces, jak np. Agnieszka Holland, Adam Hollender, Janusz Kamiński. Ale nie było im łatwo, nikt ich nie witał z otwartymi rękoma. Ale nikomu, kto chce robić dobre kino nie jest łatwo.

Pana kino postrzega się jako mocno nasiąknięte tradycjami europejskimi. W efekcie niewielu ludzi w USA tak naprawdę je rozumiało, czasem recenzje były bardzo miażdżące. Czy trudno być takim reżyserem w USA?
Paul Mazursky: Nie wydaje mi się, żebym był jakimś specjalnym ambasadorem Europy. Zrobiłem 17 filmów. Niektóre z nich odniosły naprawdę wielki sukces komercyjny. Nie miały problemu z dotarciem do masowej widowni. Nie sądzę , że można być wielkim filmowcem gdziekolwiek na świecie i nie być pod wpływem europejskiego kina. Bo wielkie filmy zawsze jakoś na nas wpływają. Ale nie myślę o sobie jako o Europejczyku. Jestem Amerykaninem. Teraz, kiedy zastanawiam się nad tym, co do tej pory zrobiłem, widzę, że w mojej twórczości jest wiele wątków opowiadających o Europejczykach, imigrantach, bo sprawy, które znam, które zna każdy mieszkaniec Nowego Jorku. Jestem pewnie trochę taka chodzącą miksturą, tak jak i Ameryka jest mieszanką wszystkich możliwych kultur.

Często występuje pan jako aktor i to nie tylko we własnych filmach. Czy ciężka jest taka zmiana roli, pewnego punktu widzenia?
Paul Mazursky: Mam aktorskie wykształcenie, od tego zaczynałem. Występowałem w kinie i telewizji. Odkąd zająłem się reżyserią, grywam czasem, by nie wypaść z formy, a poza tym bardzo lubię to robić. Gdy gram u samego siebie, zazwyczaj są to małe role. Ale i tak przez dzień lub dwa bywa mi trudno dzielić fukcje aktora i reżysera. Ciężko być wtedy obiektywnym. Ale radze się innych członków ekipy, pytam o ich zdanie lub podglądam to, co zagrałem na cyfrowym projektorze.

Wspomniał Pan o graniu w swoich własnych filmach. Czy jest to dla Pana forma zabawy, urozmaicenia?
Paul Mazursky: Nie. Lubię po prostu grać, sprawia mi to ogromną przyjemność i jest przy okazji wielkim wyzwaniem. To nie jest dowcip, jak u Hitchcocka. On przecież nie był aktorem. Ja zazwyczaj nawet do małych ról naprawdę porządnie się przygotowuję i wiele zastanawiam.

A co sprawia Panu większą przyjemność? Granie czy reżyserowanie?
Paul Mazursky: Chyba wolę reżyserować. Ale z aktorstwa czerpię wielką przyjemność. I nie myślę, że trzeba to porównywać i wybierać między tymi rolami. Myślę, że kino wiele by skorzystało, gdyby wszyscy mogli czasem pograć, może cos wyreżyserować, stać się na chwilę producentem. Żałuję, że w toku swojej kariery nie próbowałem takich zmian częściej. tymczasem zmarnowałem wiele czasu na szukanie pieniędzy na swoje filmy. To i ciągła walka z czasem jest prawdziwym przekleństwem amerykańskiego kina.

Zaczynał Pan karierę ze Stanleyem Kubrickiem, debiutując jako aktor w jego filmie...
Paul Mazursky: Miałem wtedy niecałe 21 lat i studiowałem jeszcze aktorstwo. Ktoś zobaczył mnie w jakiejś szkolnej sztuce i zaproponował rolę w filmie. Było to dla mnie ogromne zaskoczenie, bo wcześniej nie zdarzyło mi się stanąć przed kamerą. Udałem się jednak pod wskazany adres do małego mieszkanka na Manhattanie, gdzie czekał na mnie niewiele ode mnie starszy wówczas Kubrick. Gdy przeczytałem mu scenariusz, dał mi rolę. Tydzień później byłem już na planie w Kalifornii. Wówczas nikt nawet nie przypuszczał, że Kubrick zrobi taką karierę. Potem nie chciał już nawet pamiętać o swoim debiucie, filmie, w którym zagrałem ("Strach i pożądanie"). A mi strasznie się podobał. Byłem pewien, że dostanę Oscara. Nawet przygotowałem przemowę (śmiech).

Zrobili Panowie razem kilka filmów. Jak zaczęła się Wasza współpraca?
Paul Mazursky: Pracowałem w latach 80. nad czterema filmami z australijskim operatorem, Donaldem McAlpinem. Gdy zaczynaliśmy pracę nad "Wrogami", on zachorował. Musiałem więc poszukać zastępstwa. Wtedy, zupełnie przypadkiem obejrzałem ostatni film Johna Hustona "Zmarli", do którego Fred robił zdjęcia. Zadzwoniłem do córki Johna, Anjeliki Huston i poprosiłem o kontakt do niego. I tak zrobiliśmy razem trzy filmy.
Fred Murphy: Dodam tylko, że "Wrogowie", pierwszy film, który razem zrobiliśmy, to jeden z tych niezwykłych filmów, które trudno było zepsuć. Większość obrazów prześladują błędy, różnego rodzaju problemy. Nam, poza małymi potknięciami ta praca po prostu płynęła. Gdy już byliśmy mniej więcej w połowie, Paul stwierdził: "To będzie totalna klapa, za dobrze się przy tym bawimy".

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones