Najciekawsi twórcy niezależnego kina grozy są często bliżej swojej widowni niż twórcy wielkobudżetowych produkcji z Hollywood. Pokazał to zakończony w niedzielę w Warszawie konkurs horroru niezależnego Horror Fiesta - 50 filmów z 11 krajów.
Tam, gdzie kino hollywoodzkie proponuje tradycyjnie eskapistyczne uciechy (usuwając niewygodne podteksty nawet tam, gdzie wcześniej stanowiły one o wartości filmu - jak w tegorocznych uproszczonych remake'ach
"Świtu żywych trupów" i
"Teksańskiej masakry piłą mechaniczną"), wielu twórców niezależnych szuka tematów ważnych dla swojego pokolenia. Widać to w pokazywanym obecnie w kinach "Wysypie żywych trupów", w którym plaga zombi jest dla bohatera mniejszym problemem niż wyzwania codziennego życia.
Tak było także w najlepszym filmie na Horror Fieście - brytyjskim
"London Voodoo" Roberta Prattena. W tej historii amerykańskiego małżeństwa przenoszącego się do Londynu, gdzie żona bohatera zostaje opętana, horror jest jedynie katalizatorem i jednocześnie skutkiem zupełnie innych problemów - małżeńskiego kryzysu, problemów zawodowych. Dodatkowych komplikacji dokłada typowe dla dzisiejszego pokolenia 30- i 40-latków pytanie, jak połączyć karierę z wychowaniem dziecka (w domu pojawia się bezczelna i lekko niezrównoważona opiekunka).
W tym zrównaniu horroru przychodzącego z zaświatów i wyzierającego z codziennych problemów film
Prattena zbliża się do
"Dziecka Rosemary" Polańskiego, ale i do najlepszych twórców horroru współczesnego - Japończyków
Hideo Nakaty (m.in.
"Ring" i
"Dark Water") i
Kiyoshi Kurosawy.
Horror Fiesta pokazała też, że jeśli jedną z cech horroru jako gatunku jest zdolność do atakowania i przełamywania kulturowych tabu, to niewiele pozostało już do przełamania. Litry krwi i posoki przestały szokować i weszły do kina głównonurtowego (m.in. za sprawą takich filmów jak
"Szeregowiec Ryan"). Obrazoburcze filmy sprzed lat, jak pokazany na festiwalu słynny
"Aftermath" z 1994 roku, to wspomnienie ubiegłej dekady. Dzisiaj najlepsi niezależni i pozahollywoodzcy twórcy powrócili raczej do stonowanego poszukiwania atmosfery grozy niż do wywoływania odrazy. A jeśli sięgają po krwawy słownik, robią to głównie dla efektu komicznego. I to być może najważniejszy wniosek z festiwalu horroru niezależnego - codzienne życie przerosło zagrożenia z innego świata i dzisiaj straszyć trzeba tym, czego naprawdę boi się widz z dużego miasta. W kontakcie ze straszną codziennością strachy z zaświatów zrobiły się śmieszne.