Zobacz to po raz ostatni. Dziesiąty dzień 23 WMFF

Filmweb /
https://www.filmweb.pl/news/Zobacz+to+po+raz+ostatni.+Dziesi%C4%85ty+dzie%C5%84+23+WMFF-38242
Pożegnanie z 23 Festiwalem Filmowym w Warszawie

Niedziela była ostatnim dnie 23 Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego. Była to ostatnia okazja zetknięcia się z kinem, które prawdopodobnie nigdy nie trafi do normalnej dystrybucji w Polsce.

Jednym z tych filmów, które kina raczej ominą jest obraz Kanadyjczyka Jeremy'ego Podeswy "Ulotne fragmenty". Reżyser znany jest głównie ze swojej działalności telewizyjnej (pracował przy "Sześciu stopach pod ziemią", "Carnivale", "Rzymie"). Na tym tle "Ulotne fragmenty" mogą naprawdę zaskakiwać.

Bohaterem filmu jest Jacob, polski Żyd, który jako dziecko był świadkiem śmierci rodziców zabitych przez Nazistów. Sam cudem uratował się, dzięki interwencji greckiego archeologa. Jednak choć żył dalej, w rzeczywistości nie przetrwał okupacji. Straszliwe wydarzenia prześladują go nocami, a dniami pogrąża się w obsesji na punkcie historii Holocaustu.

"Ulotne fragmenty" to sugestywny portret człowieka zagubionego w mrokach straszliwej przeszłości. Podeswa rozbijając linearność fabularną, wprowadza widza w chaotyczny, niepewny świat głównego bohatera. Irytująca miejscami manieryczność narracji prowadzonej z offu, również sprawia, że widz głębiej wchodzi w przeżywaną historię.

Jest jednak w obrazie jakaś niezdarność, rysa, która nie pozwala w pełni cieszyć się filmem. Okrutna pointa zostaje zmarnowana, gdyż reżyser za długo do niej prowadzi widza. Monotonia narracji jest doprowadzona aż do przesady. Wielokrotne powtarzanie podobnych scen niczego nie wnosi, a jedynie nuży. Podeswa chcąc być artystą staje się nudziarzem. Na szczęście niezbyt wielkim, dlatego mimo wszystko "Ulotne fragmenty" warte są obejrzenia. (mp)

"Ruby Blue" to film boleśnie przewidywalny. Po pięciu minutach widz wie dokładnie, jak skończy się cała historia. Jack (Bob Hoskins) właśnie stracił w pożarze żonę. Syn nie chce z nim rozmawiać, więc bohater spędza kolejne dni pijąc whisky. Nagle poznaje sympatyczną Francuzkę, a dwójka okolicznych dzieciaków znajduje w nim zastępczego ojca.

Reżyser Jan Dunn wiedząc dobrze, że jego film to powtórka z rozrywki, postanowił lekko podrasować fabułę. Można by się kłócić, że na ekranie nie wszystko idzie pięknie i słodko (zarzuty o pedofilię, transseksualizm etc.), ale na końcu i tak wszystko układa się "po bożemu". W dodatku postaci zachowują się zadziwiająco niekonsekwentnie: najpierw nienawidzą, by w następnej chwili bez przyczyny zmienić front. Gdyby nie parę pikantnych fragmentów film bez problemu dałoby się pokazywać w niedzielne popołudnia w telewizji. (łm)

Tytuł filmu Nicholasa Hytnera "Męska historia" dobrze oddaje treść filmu. W obrazie, który w pewnym sensie opowiada o miłości, pojawiają się tylko dwie kobiety. Uczucie występuje to w wielu odmianach: miłości do książek, do historii, do sztuki, miłość między uczniami, miłości nauczyciela do ucznia i ucznia od nauczyciela. Jest miłość platoniczna w potocznym, źródłowym sensie, jest i miłość fizyczna. A co ciekawe wszelkie jej odmiany dotyczą mężczyzn i dzieją się między mężczyznami.

Tłumaczy to w pewnym sensie fakt, że akcja filmu rozgrywa się w latach osiemdziesiątych XX wieku w Wielkiej Brytanii w męskiej szkole. Grupa nastolatków ze specjalnie nie wyróżniającej się szkoły marzy o przyjęciu do najlepszych uniwersytetów w kraju - Oxford i Cambridge. Tak więc zamiast przygotowań do zawodów sportowych będziemy mieli egzaminy.

Cały film przypomina trochę "Stowarzyszenie umarłych poetów" w wersji stanowczo luźniejszej, bardziej komediowej i podlanej mocnym homoseksualnym sosem. I to właśnie wątek miłości homoerotycznej jest tym, co zdecydowanie wyróżnia film Hytnera z szeregu produkcji opowiadających o dojrzewaniu i walce, by dostać się na studia. Przy całej swojej gładkiej powierzchni, jest to film inteligentny i bynajmniej niepoprawny.

Dzieło Hytnera to adaptacja sztuki Alana Bennetta, czego praktycznie by się nie czuło, gdyby nie dialogi. Dialog w teatrze, co oczywiste, rządzi się innymi prawami niż dialog w kinie. (Jeśli ktoś chcę odczuć tę różnice na własnej skórze powinien obejrzeć "Dowód" Johna Maddena). Tu dialogi są trochę zbyt erudycyjne, za bardzo dopieszczone, przez co momentami sprawiają wrażenie sztucznych. Trudno jednak odmówić filmowi Nicholasa Hytnera przewrotności i wdzięku. Nie jest to jednak kino, w którym ja czuje się najlepiej. (km)

Mieszane uczucia wzbudził we mnie holenderski film "SEXtet". To lekka komedia o współczesnych Holendrach, ich życiu intymnych, narodowych wadach i ograniczeniach. Widz przygląda się kilku parom, obserwując jak radzą sobie w życiu prywatnym i zawodowym.

Okazuje się, że największym problemem Holendrów jest daleko posunięta tolerancja. Czarnoskóry bohater sam dla siebie jest największym rasistą, wszędzie dopatrując się podtekstów. Dwie lesbijki obnoszą się ostentacyjnie ze swoją orientacją seksualną spodziewając się ostrych reakcji ze strony okolicznych mieszkańców. Tymczasem ich muzułmańskich sąsiadów najbardziej zainteresowały zakupione przez nich sprzęty gospodarstwa domowego. Czy to znaczy, że bigoteria, ksenofobia, nietolerancja, przemoc seksualna nie istnieją? Nie, po prostu nie są tak oczywiste, jak w innych krajach (jak choćby w Polsce).

Problem z "SEXtetem" jest taki, że jest to komedia straszliwie nierówna. Kilka sekwencji powala humorem (jak choćby sceny z prób religijnego widowiska telewizyjnego dla dzieci), inne zaś pozostają całkowicie nie śmieszne. Tempo raz podkręca, by po chwili spaść do poziomu całkowitej nudy. Jakby reżyser był osobą cierpiącą na psychozę maniakalno-depresyjną.

Na ostatni dzień festiwalu jest film w sam raz. Nie sądzę jednak, by miał on szansę przyciągnąć widzów do kin. Jeśli jest jedna naprawdę ważna rzecz, którą można wynieść z tego filmu to jest nią to, iż nagość wcale nie przekłada się na wzrost atrakcyjności obrazu... przynajmniej nie w Europie, gdzie jest ona już chlebem powszednim. (mp)

"Korowód" nie udał się. Rzecz zaskakująca, bo jak dotąd Jerzy Stuhr był dobrym scenarzystą i sprawnym reżyserem. W swoim najnowszym filmie postawił naprzeciw siebie pokolenie Solidarności i współczesną młodzież. Ci pierwsi rozliczają się z niechlubną przeszłością; ci drudzy kombinują jak szybko zarobić i żyć bezproblemowo. W "Korowodzie" nie ma jednak dramatu i bohaterów, którym moglibyśmy chociaż współczuć. Głośno reklamowany temat lustracji zostaje sprowadzony raptem do dwóch scen. Jedna jest przynajmniej ironiczna. Oto w reakcji na smutki jednego z profesorów (oskarżonego niesłusznie o współpracę z SB) rektor-Stuhr stwierdza z zadowoleniem: "ja byłem w tym czasie w partii i dzisiaj nikt się mnie nie czepia".

Brakuje mi mądrego moralizowania, które tak dobrze sprawdziło się chociażby w "Pogodzie na jutro". Przez film przetacza się galeria niepotrzebnych albo ledwie naszkicowanych postaci. Wyszedłem z kina mając wrażenie, że powstał film zbędny. Szkoda. (łm)

I na koniec słów kilka o podwójnie wyróżnionej na festiwalu w Warszawie "Klasie". Obraz Ilmara Raaga jest bez wątpienia filmem mocnym, utrzymanym w manierze weryzmu. Reżyser prowadzi nas poprzez szkolne korytarze, opowiadając historię chłopca prześladowanego przez całą klasę. Nie wiemy do końca, jaka jest genez tej niechęci, chłopak bowiem nie różni się specjalnie wyglądem, a jednak odstaje do reszty. Pozbawiony instynktu zachowawczego, nie tylko nie jest w stanie, ale nawet nie próbuje wyzwolić się z roli ofiary. W pewnym momencie w jego obronie stanie jeden z jego prześladowców. Logika sytuacji jest bezlitosna, a narastający konflikt nieuchronny. Z jednej strony ta analiza przemocy to także prawie że biologiczny opis zachowań stadnych, z drugiej - portret moralnego konformizmu. A jednak ja nie podzielam zachwytu większości krytyków, a sam film budzi we mnie mieszane uczucia.

"Klasa" jest przede wszystkim wiwisekcją przemocy. Obrazem przedstawiający w sposób drastyczny i dosłowny jak przemoc rodzi przemoc. Kamera jest blisko bohaterów, młodzi aktorzy są dobrze poprowadzeni. Całość przyjemnie zmontowana i sprawnie zrealizowany. Nie powinno więc dziwić, że film jest Estońskim kandydatem do Oskara. A jednak, przy całej jego sile, jest w nim jakaś łatwość i mimo wszystko brak mu głębi.

Doskonale rozumiem, że prostota jest tu zamierzona i ma wzmocnić końcowy efekt. Rozumiem także, dlaczego film dostał nominacje do Oskara. Problem, który opisuje, wraz z wszelkimi jego konsekwencjami to bardziej przypadek Stanów Zjednoczonych niż Estonii. Rozumiem, dlaczego ludzie po projekcji milczą i bija brawo, nie rozumiem dlaczego jednak film dostał nagrodę w Konkursie Warszawskim i nagrodę FIPRESCI, przyznaną przez krytyków filmowych z Międzynarodowej Federacji Prasy Filmowej (Federation Internationale de la Presse Cinematographique). Jego prostota jest bowiem mało szlachetna, a może nawet efekciarska. Po pierwsze, na ten temat powstało już kilka filmów, głębszych i mniej dosłownych obrazów. Jak chociażby niejednoznaczny i intrygujący "Słoń" Gusa Van Santa. Oglądając "Klasę" po 15 minutach już wiemy, jak rozwinie się akcja i jak całość się skończy. Raz pokazana czechowowska strzelba musi wystrzelić.

Jest także jakaś łatwość w sile obrazów pokazujących dzieci znęcając się nad dziećmi, dzieci zabijające inne dzieci. Wiadomo, że te obrazy zapadną w pamięć i epatowanie nimi być może jest skuteczne, tylko, że potrzeba, aby coś więcej za nimi szło. Żeby wiedzieć o co mi chodzi wystarczy przypomnieć sobie którąkolwiek adaptacje "Władcy Much". W filmie Raaga tego czegoś więcej w gruncie rzeczy zabrakło. Poruszamy się po powierzchni. Jest w tym kinie jakaś nieautentyczność. (km)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones