Czytałem jego książkę "Miasto złodziei" i jestem zniesmaczony. Opowiada o dwóch młodych
kacapach w oblężonym Leningradzie, młodszy 17lat, starszy 20. Tyle że ten starszy to ma
jakieś dziwne problemy, wkoło wojna, ludzie umierają z głodu, a ten biadoli że nie może
sobie podu*pczyć i że od wielu dni nie może się wysrać, a jak już może to robi z tego wielką
sensację. Wstyd panie Beniof, ale cóż, ZSRR to był dziki kraj.
Książka jest świetna, a że trochę wulgaryzmów... Kola i jego zagrania to najlepszy aspekt tej książki. Zresztą, kto powiedział że obok makabry nie może być śmiechu?
Ja też czytałem to z przyjemnością. Nie mam nic przeciwko siarczystemu żołnierskiemu przeklinaniu na polu bitwy, ale żarty Koli miały poziom delikatnie mówiąc klozetowy.
Moim zdaniem Kola świetnie mu wyszedł, był nieco prosty i wulgarny, ale wyszło to jak dla mnie bardzo śmiesznie. Taki prostacki, że aż fajny.
W pewnym momencie książki, chyba gdy idą do koleżanki Koli po ucieczce z domu kanibala, Lew tłumaczy, że oni jakby zawarli taką niewypowiedzianą umowę, żeby obśmiewać wszystko co się dzieje na około, bo uświadomienie sobie w pełni sytuacji w jakiej się znaleźli byłoby ich końcem. Ja myślę, że to jest klucz do zachowania Koli. Oczywiście nie zmienia to faktu, że był też pozytywnie zakręcony. Taki lekkoduch, typowy sangwinik, dusza towarzystwa, trochę erotoman gawędziarz. A tak w ogóle, to... bez przesady z tą pruderią - o czym niby ma rozmawiać dwóch nastolatków?
Swoją drogą, książka genialna. Czyta się jednym tchem, a potem długo pozostaje to uczucie takiej nostalgii za bohaterami, z którymi naprawdę się zaprzyjaźniło.