Recenzja filmu

Córka Ryana (1970)
David Lean
Barry Foster
Marie Kean

"Kobieto, puchu marny..."

Istnieją tacy twórcy kinowi, którzy całą serią filmowych narzędzi posługują się w tak precyzyjny sposób, iż ich dzieła są nie tyle ideałem, co ich znakiem firmowym. W ideały nie wierzę w żadnej
Istnieją tacy twórcy kinowi, którzy całą serią filmowych narzędzi posługują się w tak precyzyjny sposób, iż ich dzieła są nie tyle ideałem, co ich znakiem firmowym. W ideały nie wierzę w żadnej materii, a właśnie skazy czynią sztukę bardziej interesującą. Po wieczornym seansie "Córki Ryana" (1970) Davida Leana nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że przede mną stoi jakieś klasyczne malowidło, jakby Monet podpisany jego ręką i jego pędzlem. Bo tak poznaje się mistrza. Niektórzy dopatrują się w tym filmie związku z fabułą powieści "Pani Bovary". Owszem, istnieją tutaj podobieństwa - przede wszystkim jeśli idzie o postać głównej bohaterki. Rosy Ryan (w tej roli nominowana do Oscara Sarah Miles) jest młodą dziewczyną, która właśnie staje się kobietą. Żyje wraz z ojcem, ale trudno powiedzieć, by ten ją wychowywał. Rosy nie jest ani przesadnie nieśmiała, ani wyzuta z dziewczęcych pragnień. Ucieleśnieniem tych pragnień zdaje się być miejscowy nauczyciel, Charles Shaughnessy (wybitna rola Roberta Mitchuma). Jest to człowiek szlachetny, w średnim wieku, choć nadal przystojny, ogólnie mówiąc - dobry i godny zaufania. Rosy wyjawia mu swe uczucia i pragnie wiedzieć, czy może liczyć na wzajemność. Charles, jako człowiek doświadczony, choć kocha Rosy, pragnie odwieźć ją od pomysłu ich małżeństwa, pewien, że nie będzie ono udane. Jednak zapał i szczere uczucie Rosy przekonują go i niebawem stają na ślubnym kobiercu. Mimo zamążpójścia Rosy odkrywa, że życie pozostało równie trywialnym, jakim było wcześniej. Sama przed sobą, wstydliwie przyznaje się do potrzeby przeżycia czegoś namiętnego, czegoś, co wyrwałoby ją z monotonii domku nad plażą, w którym mieszka. Kiedy w wiosce pojawia się młody brytyjski oficer, Randolph Doryan (Christopher Jones), Rosy rozpoczyna z nim namiętny romans. Przez pewien czas zastanawiało mnie, co sprawia, że co jakiś czas wracam do filmu "Doktor Żywago" (1965) Davida Leana. Kiedy obejrzałam "Córkę Ryana" wiedziałam, że są to piękne zdjęcia i muzyka. Pejzaż ukazany w filmie Leana jest prosty - ot, plaża, stare, rozklekotane wręcz domy. Postaci noszą  skromne stroje. Wyjątkowe zdają się fale i szum morza, ale wciąż obraz ten nie  zabiera nas od rzeczywistości, jednocześnie jednak daje wyraźnie sygnał, że możliwe są marzenia  i szczęście. Ten szum morza w połączeniu w delikatną muzyką to poetyka filmu. Jest ona  równoważąca dla całego obrazu - szarość nieba i jednolitość piasku wioski pozwala zrozumieć dążenia Rosy do wyrwania się z jednostajnego życia, z drugiej strony jednak ta prostota sprawia, że widz wierzy, iż marzenia można spełnić także tutaj. Wielką siłą tego obrazu jest aktorstwo. John Mills, który za swoją rolę miejscowego niemowy i głupca, Michaela, otrzymał Oscara, jest oczywiście świetny. Sarah Miles, wówczas młoda absolwentka prestiżowej RADA, była świetnym wyborem do roli Rosy, ponieważ  łączyła dziewczęcość z rosnącą w jej duszy kobiecością. Nie była też jednak wielką pięknością, co w tej roli raczej by raziło - trudno by było wyobrazić sobie kogoś o twarzy np. Vivien Leigh jako córkę karczmarza, która tkwi w domku na piaskach pięknej plaży gdzieś  na wyspach. Jest jednak wciąż ładna i przede wszystkim wytrzymuje trudne aktorsko zadanie. Trudne także z nieprzewidzianego nawet przez reżysera powodu. David Lean wybrał Christophera Jonesa do roli kochanka Rosy, po obejrzeniu go w roli, w której był zdubbingowany. Lean był ponoć strasznie niezadowolony z własnej pomyłki, ale Jonesa już zaangażowano. W rezultacie chodzi nie tylko o głos, ale o całość kreacji aktora. Jest po prostu mizerny na tle całej reszty. I to on właśnie przeniósł na barki Sarah'y Miles bardzo trudny do udźwignięcia ciężar - tylko dzięki jej talentowi pasja łącząca Rosy i jej kochanka jest wiarygodna. W jednej ze scen Charles pyta żonę, już świadom jej niewierności, czy ją i żołnierza łączy coś wyjątkowego. Ona odpowiada, że tak. Prawda jest jednak taka, że sceny pokazujące Rosy i Doryana, kiedy oddają się namiętnej fizycznej miłości w lesie, nie mają w sobie nic z metafizyki, ukazane zostaje tylko pożądanie, ewidentnie z winy Jonesa. Nadrabia to scena ich uścisku na skałach, nakręcona po zachodzie słońca, z niesamowitą grą cienia. Wciąż jednak bohater pozostaje kiepskim partnerem, a już na pewno nie takim, dla którego Sarah Miles powinna rzucić Roberta Mitchuma. I właśnie jeśli o Mitchuma chodzi, to jest to najwybitniejsza  kreacja w filmie. Lean dał mu w końcu szansę, jakiej Hollywood odmawiało mu przez dziesiątki lat. Mitchum uczył się tam, nabierał doświadczenia, ale wszystkie grane przez niego role były do siebie podobne. W istocie znany jest jako idol, gwiazda kina, ale nie wybitny aktor. A to jedno z największych niedopatrzeń kinematografii. Charles Laughton powiedział niegdyś, że gdyby Mitchumowi dać szansę, byłby najlepszym szekspirowskim aktorem, jakiego widział świat. Ja jestem gotowa uwierzyć mu na słowo, choć wierzę także dlatego, ponieważ aktor sam to udowodnił. Mitchum swoją ekspresję kumulował w gestach, w twarzy, ale nigdy nie przesadzał ze środkami. Obsadzenie go w roli zdradzanego męża było ze strony Davida Leana tak ryzykowne jak gra w ruletkę. Czy trafi w gusta publiczności? Widzowie znali Mitchuma głównie z ról  uwodzicielskich facetów z niedbale założonym kapeluszem i papierosem w ustach, który od czasu do czasu pakował komuś kulkę. A Lean zobaczył w nim aktora dramatycznego. Lata 70., szczególnie w Wielkiej Brytanii, niosły swobodę wyrazu. Należy do niej scena nocy poślubnej Rosy i Charlesa. To teraz spełnia się marzenie Rosy. To, o czym słyszała, ale czego nigdy sama nie doświadczyła, a o co naiwnie pytała księdza. Scena, gdy Charles zawodzi ją swoją galanterią, ograniczając ich pierwszy raz do łagodnego aktu, jest naładowana dramatyzmem i świetną grą Miles i Mitchuma. Aktor pokazał, że potrafi zagrać szlachetnego mężczyznę, człowieka o rozbudowanej gamie uczuć.  To jemu przyznałabym Oscara za najlepszą drugoplanową rolę. Niestety, ulubieńcem Akademii Mitchum nie był, tego ukryć się nie da. Sprawiedliwość czasami nie istnieje. Oczywiście do reszty obsady pasuje także ksiądz, grany przez Trevora Howarda. W sposób niesamowicie realistyczny kreuje postać człowieka chcącego nieść pomoc, służyć radą, ale nie świętego, raczej ludzkiego. Ponoć David Lean był tak załamany recenzją filmu pióra znanej Pauline Kael, że następny film nakręcił dopiero po ponad dekadzie. Nie wiem, co ów pani tam napisała, ale widocznie czasami warto wypocin recenzentów nie czytać. Ja proszę tylko o przeczytanie kolejnego zdania. Koniecznie obejrzyjcie ten film.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones