Recenzja wyd. DVD filmu

Klub winowajców (1985)
John Hughes
Emilio Estevez
Judd Nelson

"Ta nasza młodość ten szczęsny czas, ta para skrzydeł zwiniętych w nas"

Nie jest to materiał na dozgonną przyjaźń, ale przynajmniej sieje ziarno nadziei na cokolwiek relatywnie dobrego. Film nie kończy się jednak szczęśliwie, a co najwyżej - pozytywnie.
UWAGA, SPOILERY! 
TA RECENZJA ZAWIERA TREŚCI ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ.

Jeśli podczas amerykańskiego stand-upu padłoby ze sceny "John Hughes!", to dam sobie głowę uciąć, że słychać by było tylko gromkie oklaski dla samego nazwiska. To człowiek-legenda amerykańskiej rozrywki na ekranie. W Polsce próżno szukać kogoś, kto wychowałby tyle młodzieży na swoich filmach. Może gdyby scenariusz miał pisać Adam Bahdaj z Juliuszem Machulskim i mieliby budżet, jaki dostali "Krzyżacy", to byłoby co porównywać. Człowiek, który stworzył historie do takich evergreenów jak: "W krzywym zwierciadle: Wakacje", "Kevin sam w domu", "Beethoven", "Dennis rozrabiaka", "Samoloty, pociągi i samochody" (to dla nieco starszej widowni). W różne święta w Polsce stacje telewizyjne puszczają te filmy na okrągło i mimo wielu seansów chce się je oglądać dalej, bo jest to po prostu przyjemne. Nieco zapomnianym w naszym kraju, ale w USA bardziej kultowym od przygód Kevina czy Griswoldów, jest "Klub winowajców". Tylko czy to aby na pewno film, który można oglądać dla poprawy humoru i dla rozluźnienia?



Liceum to okres, do którego wracam myślami bardzo często. Jednocześnie wiele z najwspanialszych (i często pierwszych w swoim rodzaju) momentów życia doświadczyłem właśnie tu, a nie w podstawówce czy na studiach. Jednocześnie też właśnie w liceum przeżyłem jedne z najgorszych swoich historii, a przynajmniej tak je wtedy odczuwałem. Nasi bohaterowie wyglądają na tak samo niedoświadczonych życiowo i jednocześnie wszystkowiedzących, słowem - nastolatki. Z różnych powodów do szkolnej kozy na osiem godzin zabranych z wolnej soboty trafiło pięć bardzo charakterystycznych, żeby nie powiedzieć stereotypowych, postaci. Szkolny zabijaka John (Judd Nelson), jedna z popularniejszych dziewczyn w szkole - Claire (Molly Ringwald), atleta Andy (Emilio Estevez), prymus Brian (Anthony Michael Hall) oraz outsiderka Allison (Ally Sheedy) będą musieli zacząć współpracować ze sobą, jeśli nie chcą umrzeć z nudów. Muszą też napisać esej dla nauczyciela Vernona (Paul Gleason), odpowiadając na pytanie: "Kim jesteście"? Choć film ma inklinacje komediowe i porusza sporą część klasycznych młodzieżowych dramatów, jak przypodobanie się grupie, konflikt z nauczycielami, problemy z rodzicami, używkami czy seksem, to jednak odkrywa coś całkiem nowego na tej niwie. Oglądamy tutaj popularnonaukowy eksperyment, ukazujący nam, jak zamknięte w jednym miejscu zwaśnione strony muszą nawiązać ze sobą kontakt, próbować odkryć, że mają te same problemy i uczucia, czy nawet ze sobą współpracować. Nie przychodzi mi do głowy bardziej znane porównanie niż izraelski dramat wojenny "Gmar Gavi'a", gdzie pojmany przez Palestyńczyków żołnierz nawiązuje trudną przyjaźń z wrogimi bojownikami.


Młodzież raz się nudzi, raz się bawi, romansuje, zwierza się przed sobą, a kluczowym momentem jest scena poważnej rozmowy na piętrze biblioteki. Przejmujący jest moment, kiedy Brian, ze łzami w oczach, konstatuje, że więź całej piątki nie ma szans zaistnieć poza tą sobotą i poza murami tej biblioteki. Najciekawsze, że scena ta została zaimprowizowana przez aktorów. Amerykańskie realia licealne są bardziej drastyczne niż polskie. "Fala" w liceach jest bardzo dużym problemem, a jeszcze większym jest hierarchizacja uczniów przez nich samych. Kujon, sportowiec, chuligan, ślicznotka i outsiderka odzwierciedlają subkultury na amerykańskich korytarzach, przy czym sportowcy są uwielbiani i do nich oraz do chuliganów lgną szkolne piękności. Najgorzej mają prymusi i odmieńcy: choćby emo i metalowcy, ale też ci mający fizyczne wady oraz przedstawiciele mniejszości etnicznych oraz seksualnych. Ewolucja utworzyła w człowieku pęd ku stadu, bo w stadzie jest bezpieczniej, a wszelkie odmienności są nietolerowane i - zwłaszcza przez dzieci - wyśmiewane. W normalnych warunkach ciężko o przyjaźnie nieformalnych członków tak mocno skonkretyzowanych grup. W "Klubie winowajców" widać to jak na dłoni w momentach rozmów pomiędzy chłopcami - John i Andy starają się zdominować, a nawet zastraszyć rozmówcę, a Brian zastanawia się wielokroć zanim sformułuje bardzo proste zdanie w ich kierunku; unika też początkowo ich wzroku. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że te dzieciaki nie są głupie, przynajmniej nie w kontekście rozumienia tego jak świat jest złożony, a mimo to - dla samej przynależności do grupy - są w stanie zaprzeczyć temu, co czują. Tylko w bibliotece mogą zobaczyć, że są sobie równi i że przeżywają podobne problemy z rodzicami i nauczycielami, którzy również ich bardzo łatwo kategoryzują.



Ostatnia scena jest jednocześnie dla większości powrotem do oficjalnego status quo (prócz świeżej pary), lecz nie sposób nie zauważyć, że w każdym z nich się coś zmieniło - widać to po ich spojrzeniach. Nie jest to materiał na dozgonną przyjaźń, ale przynajmniej sieje ziarno nadziei na cokolwiek relatywnie dobrego. Film nie kończy się jednak szczęśliwie, a co najwyżej pozytywnie. Może jednak John Hughes nie chciał przesadzać z brakiem realizmu, w końcu wiedział, że film dla młodzieży nie ma być manifestem filozoficznym czy utopią nie do łyknięcia, ale jak choć coś trafi z niego do młodej głowy to też dobrze. Nie bez powodu wspominałem wcześniej o subkulturach i przemocy w liceach. Akcja dzieje się w licealnej bibliotece i są w niej uwięzione nastolatki z różnych szkolnych kast. Wyobraźmy sobie teraz, że to nie Shermer High School z Shermer w Illinois w roku 1985, a Columbine High School z Littleton w Kolorado w 1999 roku. Do biblioteki wpadają uzbrojeni chłopcy, których kojarzy się ze szkolnych korytarzy. Eric Harris i Dylan Klebold, o których teraz mowa, byli odmieńcami terroryzowanymi przez szkolnych sportowców. Zaplanowali wysadzenie całej szkoły i zabijanie z broni automatycznej uciekających w popłochu dzieci. Ale bomby nie wybuchły i obaj weszli do budynku, a kulminacją tych zdarzeń była masakra w bibliotece, gdzie zresztą popełnili samobójstwo. Zabili łącznie 13 osób, w tym nauczyciela, popularne dziewczyny, sportowców, prymusów i tak samo wyśmiewane osoby jak oni sami. Życie jest zbyt krótkie, by tracić je na podziały - niewinni giną wszyscy tak samo niesprawiedliwie, a winni tłumaczą podziałami swoje zbrodnie. 



Szkoła nie odpowiada tylko za nauczanie - to także bardzo ważny element, uczący dzieci radzić sobie ze stresem w późniejszym życiu i pomagający nawiązywać znajomości. Jest to społeczność. Esej, który pozostawili do przeczytania Vernonowi, to esencja tego, że nauczyciele zapomnieli o swojej misji, a jako że odpowiadają za dzieci, to sami są współwinni ich zachowań. Stanowi to błędne koło, bo za te zachowania teraz je bezrefleksyjnie karzą. "Widzi nas pan tak jak chce widzieć: w najprostszy sposób, w najdogodniejszych definicjach" - piszą. To bardzo mądre słowa jak na nastolatków. Sęk w tym czy oni sami rozumieją to co napisali? Czy może napisał to najinteligentniejszy z nich Brian, dla którego ta sobota była olbrzymim przeżyciem? Obawiam się, że niewiele ogólnie się zmieni. Ten film jest znacznie mądrzejszy niż mówią etykiety na okładce i przede wszystkim wciąż aktualny. Jest też smutny, tak samo jak i słowa utworu "Don't You (Forget About Me)" z repertuaru Simple Minds, który - niczym w jazzowych koncept-albumach - stanowi główny temat, otwierający i zamykający film, niejako sugerując motto tego obrazu:  

"Kiedy będziesz przechodzić obok,
czy wypowiesz moje imię?
Kiedy będziesz przechodzić obok,
czy wypowiesz moje imię?
Kiedy odejdziesz,
Odejdziesz?"

Idealna piosenka na happy end komedii, że pokuszę się o sarkazm. Emploi reżysersko-scenopisarskie Hughesa na pewno było czasem balastem dla niego samego i ciężko było mu oderwać te łatki, tak samo jak Steve'owi Carellowi nigdy nie będzie do twarzy w dramatycznych rolach, mimo że dwoi się i troi by się od komedii odciąć. Film, który jest najmniej śmieszną komedią autorstwa Hughesa ze wszystkich stron atakuje nas powagą, refleksją i jeśli nie smutkiem, to przynajmniej dziwnym niepokojem. "Ale jest tam Estevez, nakręcił go gość od przygód Kevina McCallistera, jest świetna muzyka i niezły upskirt" - mówi głos większości i tyle dla nich znaczy ten film. Powinni jeszcze raz zasiąść w zamkniętej bibliotece do napisania eseju.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Mój pierwszy kontakt z "The Breakfast Club" miał miejsce jakieś dwa lata temu, gdy był pokazywany bodaj w... czytaj więcej
Chyba każdy z nas zna "Kevina samego w domu" czy "Kevina samego w Nowym Jorku", ale niewiele osób zna... czytaj więcej
"Klub winowajców" to film młodzieżowy nakręcony w rozkwicie lat 80., znany choćby z hitu grupy Simple... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones