Recenzja filmu

San Andreas (2015)
Brad Peyton
Dwayne Johnson
Carla Gugino

"The Rock" rozbija bank

Sukces kasowy "San Andreas" w Stanach Zjednoczonych nie powinien dziwić nikogo zaznajomionego z branżą. Film Brada Peytona spełnia bowiem wszystkie wymogi gatunku (...), niestety, również i pod
Recepta na zrobienie porządnej produkcji przynależącej do gatunku kina katastroficznego wydaje się dziecinnie prosta. Quasi-matematyczna formuła, otrzymana na podstawie powierzchownej analizy paru przedstawicieli wspomnianej klasy, mogłaby wyglądać następująco: charyzmatyczny bohater + paru protagonistów + obowiązkowy wątek rodzinny + masa spektakularnych komputerowo generowanych sekwencji = kasowy sukces. Nawet jeśli niektóre składowe nie zostaną należycie wyegzekwowane (vide: nieszczęsne "2012"), sama tematyka zniszczeń na niespotykaną skalę jest w stanie skutecznie przyciągnąć niedzielnych widzów do kin niczym magnes. Niestety, do równania zaprezentowanego parę linijek wyżej można by również z przekąsem dopisać punkt "sztampowy scenariusz", którym to może pochwalić się większość katastroficznych produkcji. Czy "San Andreas" zalicza się właśnie do tej mniej ambitnej grupy kinowych blockbusterów czy może nowy obraz z Dwaynem Johnsonem mierzy nieco wyżej, na przekór niskim wymaganiom publiczności?



Ray (Dwayne "The Rock" Johnson) to odważny ratownik, który najlepiej czuje się za sterami helikoptera do zadań specjalnych. Zaprawiony w bojach mężczyzna próbuje znaleźć wyjście z każdej sytuacji, zazwyczaj dzielnie stawiając czoła wszelkim przeciwnościom losu. Niestety, żadne z zebranych dotychczas doświadczeń nie mogło go przygotować na koszmar, jaki zgotowała Stanom Zjednoczonym Matka Natura...  Profesor Lawrence (Paul Giamatti), szanowany w światku akademickim geolog, przeprowadza serię badań, które wskazują na wysoką aktywność sejsmiczną w samym sercu Kalifornii. Niestety, na podjęcie odpowiednich działań prewencyjnych jest już za późno. W wyniku trzęsienia ziemi o przerażającej skali w uskoku San Andreas, rodzina Raya znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Na szczęście jego córka Blake (Alexandra Daddario), będąca pod opieką ojczyma Daniela (Ioan Gruffudd), zapoznaje dwóch braci z którymi próbuje przetrwać nagły kataklizm. Była partnerka Raya, Emma (Carla Gugino), również zdana jest na łaskę losu w walce ze śmiertelnym żywiołem. Dzielny ratownik rusza na ratunek rodzinie, stawiając swe życie na szali...



Sukces kasowy "San Andreas" w Stanach Zjednoczonych nie powinien dziwić nikogo zaznajomionego z branżą. Film Brada Peytona spełnia bowiem wszystkie wymogi gatunku, w dodatku trzon akcji umiejscowiony został w samej ojczyźnie Amerykanów, o czym zapomnieć nie pozwala flaga dumnie powiewająca w jednym z ujęć. Niestety, również i pod względem scenariusza obraz nie wymyka się z przyjętej konwencji, momentami rażąc wręcz wtórnością i niedorzecznością. Skoncentrujmy się wpierw jednak na pozytywach filmu ze zwalistym "The Rockiem" w roli głównej.



Jak na typowy letni blockbuster przystało, "San Andreas" czaruje efektami specjalnymi niczym magik podczas pokazu swych ponadprzeciętnych umiejętności. Potężne stacje komputerowe generujące kolejne sekwencje coraz większej destrukcji pewnikiem były na skraju swych możliwości, co z kolei zaowocowało orgią zniszczenia wbijającą widza centralnie w oparcie fotela. Rozerwanie słynnej Zapory Hoovera czy reakcja łańcuchowa w postaci wieżowców łamiących się w pół niczym zapałki to ledwie wierzchołek góry lodowej, stanowiących przedsmak wydarzeń mających miejsce w dalszej części historii. W tym momencie należy oddać hołd komputerowym geniuszom, których renderowane kataklizmy wyglądają przerażająco realnie i uzasadniają każdego dolara zainwestowanego w film. Co prawda nierzadko ujęcia obejmują cały teatr zniszczenia, w wyniku powyższego zaś postacie ludzkie gabarytami przypominają ledwie gromady mrówek na tle rozpadających się wieżowców. Inna sprawa, iż reżyser raz po raz stara się przerwać monotonię montażu racząc widza kamerą obejmująca zdarzenia z bliska, niczym w relacji z samego oka cyklonu. Jak zatem widać, doświadczenie zebrane przez Brada Peytona na planie megaprodukcji "Psy i koty: Odwet Kitty" zaprocentowało (ot, taki niewinny żarcik).



O ile cyfrowe cuda widoczne na ekranie to jedna z największych zalet produkcji, tak skrypt filmu zdecydowanie został odstawiony na boczny tor. "San Andreas" to bezwstydne nagromadzenie wszelkich możliwych cliché, które wyglądają niczym kalka bliźniaczo podobnych motywów z innych filmów katastroficznych. Nieodmiennie pierwsze skrzypce w obrazie gra nieustraszony ojciec o trudnej sytuacji rodzinnej, równie nieodmiennie ledwie garstka uczonych dokopuje się do sedna sejsmicznych sensacji, w końcu w obsadzie znajduje się także miejsce dla zmanierowanego czarnego charakteru. Co prawda w paru momentach scenarzyści próbowali nieco nakreślić sylwetki bohaterów poprzez ukazanie pewnego traumatycznego zdarzenia z przeszłości sympatycznej rodzinki, jednak owe wysiłki spełzły na niczym w obliczu płytkości linii fabularnej. Niemalże nieomyłkowo wypunktować można osoby, które przeżyją katastrofę, co zresztą odejmuje nieco dramatyzmu i tak chwilami kuriozalnym sytuacjom. O ile w przypadku seriali mówi się o metaforycznym "przeskoczeniu rekina" w przypadku wydumanych scen i wątków, tak w "San Andreas" owo stwierdzenie ma niemalże swoje dosłowne przełożenie... O.K., nikt nie fruwa co prawda nad przerośniętą rybą, tym niemniej minięcie turbiny wielkiego kontenerowca o grubość włosa to lekka przesada, nawet jak na szerokie ramy gatunku. Po obejrzeniu wspomnianej sceny nawet najbardziej zatwardziali fani filmów katastroficznych pokiwają z niedowierzaniem głowami, zastanawiając się nad absurdem kaskaderskiego wyczynu dokonanego przez, jakby nie było, "zwykłego" ratownika.



Strona wizualna filmu została odpowiednio dopełniona przez dobrze skompilowaną ścieżkę dźwiękową. Pan Lockington odpowiedzialny za utwory towarzyszące zapierającym dech w piersiach wydarzeniom dobrze wyczuł klimat produkcji, co rusz serwując widzowi kompozycje idealnie współgrające z dramatem obrazowanym na ekranie. Gdyby nie umiejętności doświadczonego muzyka, "San Andreas" pozbawiony zostałby większości pozorów grania na emocjach kinomana, zostawiając jedynie strawę dla oczu z niewybaczalnym pominięciem jakże ważnego organu słuchu.



Naprawdę miło obserwuje się stopniowy rozwój artystyczny "The Rocka", który zaczynał jako wrestler, kończąc zaś jako pełnokrwisty aktor. Zgoda, muskularny gwiazdor sprawdza się najlepiej w rolach skrojonych typowo pod niego, jednak w swojej karierze Dwayne Johnson miał już okazję występować jako wróżka-zębuszka ("Dobra wróżka") czy... gej ("Be Cool"). W "San Andreas" były zapaśnik odgrywa zaś twardziela o dobrym sercu, który przeszedł już w życiu niejedno. Jakby nie było, dzięki budzącym grozę gabarytach ("zminiaturyzowany czołg bojowy"), minie twardziela oraz łysej glacy, widz jest w stanie uwierzyć, iż ratownik Ray faktycznie miałby szansę wyjść cało nawet z nierównego starcia z żywiołem.



Podsumowując, moje podejście do "San Andreas", tak jak i w przypadku wielu innych kinomanów, jest nieco ambiwalentne. Z jednej strony sam podczas seansu wybuchałem gromkim śmiechem na widok bezwstydnie trzepoczącej amerykańskiej flagi, pustych frazesów cuchnących banałem na kilometr czy kolejnych boleśnie przewidywalnych sytuacji; z drugiej jednak plusy w postaci dopieszczonej strony audio-wizualnej, niesamowicie charyzmatycznego Dwayne'a Johnsona oraz dobrze wyważonych proporcji pomiędzy akcją i wątkami fabularnymi niespodziewanie zaserwowały mi kawał porządnej rozrywki. Nie czarujmy się, "San Andreas" to tylko kolejny blockbuster jakich wiele, niemniej dopracowany na tyle solidnie, iż w swej kategorii sprawdza się nad wyraz dobrze. Podczas wizyty w kinie należy obowiązkowo wyłączyć jakiekolwiek myślenie, co by nie irytować się sztampowym skryptem, jeno skupić się na chłonięciu fenomenalnych sekwencji, w których z pyłem idzie pół miasta. Lekka, odmóżdżająca rozrywka.

Ogółem: 6+/10

W telegraficznym skrócie: niestrudzony "The Rock" bierze się za bary z samą Matką Naturą; graficzne fajerwerki wypełniające film pozwalają nieco zapomnieć o prostocie i powtarzalności historii; skala zniszczeń w "San Andreas" to mały kosmos, który wprost zdmuchuje czapki z głów i kapcie ze stóp; przyjemny, choć niezbyt oryginalny, blockbuster na otwarcie sezonu.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kino katastroficzne musi być naiwne. Taką tezę można postawić po ostatnich dwóch dekadach filmów... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones