Recenzja filmu

Across the Universe (2007)
Julie Taymor
Jim Sturgess
Evan Rachel Wood

Across the Sixties

Najnowszy film Julie Taymor "Across the Universe" (twórczyni "Tytusa Andronikusa" oraz "Fridy") jest dziełem, którego akcja toczy się w mitycznej dekadzie lat 60. Pretekstem staje się tutaj
Najnowszy film Julie Taymor "Across the Universe" (twórczyni "Tytusa Andronikusa" oraz "Fridy") jest dziełem, którego akcja toczy się w mitycznej dekadzie lat 60. Pretekstem staje się tutaj historia miłosna dwójki bohaterów - angielskiego imigranta Jude’a (Jim Sturgess) oraz amerykanki Lucy (Evan Rachel Wood). Wydaje się, że producenci idealnie trafili z datą premiery filmu. W tym roku obchodzimy przecież 40-lecie "Paryskiego Maja" (choć warto zaznaczyć, że w USA premiera miała miejsce pod koniec 2007 roku). W dziele Taymor kontrkulturowe wydarzenia (rzecz jasna nie europejskie, ale mające swoje miejsce w Stanach Zjednoczonych), stanowią tło dla filmowego love-story. Są to między innymi zamieszki na Uniwersytecie Columbia, zabójstwo Martina Luthera Kinga, czy też nieustannie powracający w dziełach lat 60. i 70. kontekst wojny w Wietnamie, będącej symbolem opresyjnego, zniewalającego systemu (przymusowy pobór), a także utracenia przez Amerykę niewinności (masakra wioski My Lai). Jednak clou tego filmu nie stanowią aktorzy, czy też kontekst społeczny, ale kulturowy fenomen muzyki The Beatles. Tytuł filmu jest zarazem nazwą jednej z piosenek najbardziej wpływowego i popularnego zespołu w historii muzyki. "Across the Universe" to utwór pochodzący z ostatniego studyjnego albumu czwórki z Liverpoolu - płyty "Let it be" z 1970 roku. Imiona wielu bohaterów są nawiązaniami do tytułów piosenek (vide Jude, Lucy, Sadie, Prudence, Dr Robert, Mr. Kite). Znakomicie przearanżowane, profesjonalnie zaśpiewane przez aktorów utwory stanowią niezaprzeczalny atut filmu. Taymor nie poprzestała na "beatlesowskiej ramocie", ale wykorzystała przede wszystkim utwory znane stosunkowo mniej. Szczególnie te pochodzącego z drugiego okresu twórczości zespołu - można by rzecz kontrkulturowego i psychodelicznego, którego początek stanowi album "Revolver" z 1966 roku. Piosenki są znakomicie wkomponowane w strukturę narracyjną filmu i doskonale (d)opowiadają historię. Niekiedy zastępują one dialogi. W pamięć zapada scena koncertu Sadie (Dana Fuchs), której podczas wykonywania utworu "Oh Darling" wtóruje kochanek JoJo (Martin Luther!). Słowa utworu stają się w niej obelgami, którymi obrzucają się skłóceni kochankowie. Piosenki pozwalają również dookreślić sytuację psychiczną bohatera, tak jak początkowe "Girl" wykonywane przez Jude’a. Często stanowią komentarz do filmowych zdarzeń. Warto tutaj przytoczyć trzy przykłady. Wzruszające "Let it be" śpiewane przez czarnoskórego chłopca, który zostaje następnie zabity w zamieszkach. Dalsza część utworu śpiewana przez chór gospel w kościele nad trumną chłopca nabiera wymiaru niemal elegijnego. Następnie "Helter-Skelter" podczas zamieszek przed uniwersytetem, fantastycznie oddający pandemoniczny charakter tych rozruchów. Wreszcie psychodeliczny "Strawberry Fields Forever", w trakcie którego akcja rozgrywa się na dwóch płaszczyznach ontycznych. Poprzez montaż równoległy śledzimy losy brata Lucy - Maxa (Joe Anderson) podczas wojny w Wietnamie oraz proces tworzenia przez Jude’a "truskawkowego dzieła". Utwory stają się również katalizatorem akcji, antycypując dalsze losy bohatera, jak np. "Hey Jude" w scenie, gdy samotny Jude pije piwo w portowym barze. Twórcom świetnie udało się wpleść w film kontrkulturowe smaczki, pozwalające jeszcze bardziej "wkręcić" widza w klimat lat 60. Nie chodzi tutaj o stricte wizualny sztafaż filmu (np. psychodeliczny "A Benefit for Mr. Kite"), czy nawiązania do społecznych wydarzeń tamtych czasów. Mam tutaj na myśli odniesienia do pojedynczych postaci, będących swoistymi ikonami kontrkultury. Sadie i JoJo są w filmie wyraźnie stylizowani na dwie emblematyczne postaci ówczesnej sceny muzycznej - Janis Joplin i Jimiego Hendrixa. Szczególnie ciekawie wypada tutaj kreacja JoJo. Śledzimy ewolucję bohatera, który przyjeżdża do Nowego Jorku, zarabiać na chleb grą na gitarze. W trakcie jego przechadzki ulicami Nowego Jorku "towarzyszy" mu kolejny wielki przebój, "Come Together", świetnie wykonywany przez znakomicie ucharakteryzowanego Joe Cockera). Stopniowo widzimy jak ze zwykłego "grajka" przeistacza się w gwiazdę sceny. W filmie znajdziemy również subtelne aluzje do czołowych przedstawicieli literatury doby kontrkultury. W trakcie obiadu ze swoją rodziną (której członkowie są typowymi przedstawicielami amerykańskiej klasy średniej) Max oświadcza, że rezygnuje ze studiów. Zdenerwowany ojciec porównuje go do Jacka Kerouaca. Kerouac to pisarz będący jednym z najwybitniejszych przedstawicieli literatury Beat Generation, która (pisząc w największym skrócie) wyśmiewała amerykański purytanizm i styl życia tamtejszego społeczeństwa, biorąc na "tapetę" szczególnie klasę średnią. W filmie pojawia się również aluzja do Kena Keseya, autora "Lotu nad kukułczym gniazdem" i lidera hippisowskiej komuny Merry Pranksters. Postać funkcjonuje w filmie jako Dr Robert (Bono), który zabiera bohaterów swoim zaczarowanym autobusem (przypominającym autobus Prankstersów) do dr Geary’ego (tutaj aluzja to Timothy'ego Leary'ego - kolejnej ikony tamtych czasów, propagatora zażywania LSD). Gdyby jednak odrzeć film z tych wszystkich smaczków, pozostała by tylko cukierkowa i naiwna historia miłosna, ubrana w efektowne musicalowe ciuszki. Nie zaprzeczę - pierwszej jakości (szczególnie numer w trakcie poboru!). W pewnych momentach film wyraźnie siada. Psychologiczne motywacje postaci wydają się naiwne, całość sprawia chaotyczne wrażenie. Efektowny sztafaż przesłania często samą historię, w której można doszukać się paru ciekawych spostrzeżeń. Taymor w pewnym momencie wydaje się odrzucać kolorowość i pozorną beztroskę lat 60., na rzecz ukazania ich ciemnych stron. Widać to szczególnie w scenie zamieszek na uniwersytecie, a także w scenie, gdy członkowie ruchu pacyfistycznego tworzą bombę własnej roboty! Te pojedyncze sceny można skomentować słynnym zdaniem Abbiego Hoffmana, który mówił o "dzieciach kwiatach, którym wyrosły kolce". Film wieńczy jeden z największych hitów Beatlesów "All you need is love", uznawany za manifest pokolenia dzieci-kwiatów. Zagrany na dachu jednego z nowojorskich wieżowców (aluzja do słynnego koncertu Beatlesów w Londynie) stanowi swoiste resime tych czasów. Dzieło Taymor to swoista apologia dekady lat 60. (mimo pewnych krytycznych wstawek), a także wielki hołd oddany największemu zespołowi w historii muzyki. To obraz starający się oddać ducha tamtych czasów. Czasów budzących obecnie dużą ambiwalencję, chociażby przez występowanie na młodzieżowych sztandarach postaci o tak "wątpliwej" reputacji jak Mao, Marks czy Guevara. Historia fabularna wydaje się być wyidealizowana i bardzo naiwna... zupełnie jak czasy, o których opowiada. I być może ta naiwność stanowi klucz do interpretacji uroczego filmu Taymor.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Ktoś powie - znowu miłość. Temat oklepany, wałkowany, przerabiany, modyfikowany może aż do przesady, ale... czytaj więcej
Musical powoli wraca do łask. Reżyserzy coraz częściej kręcą filmy, w których ważną rolę odgrywa muzyka.... czytaj więcej
Czyli musical o pięknej miłości, przyjaźni, ale też o wojnie, cierpieniu, agresji i historii. Bo... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones