Recenzja filmu

Dziewczyna z tatuażem (2011)
David Fincher
Daniel Craig
Rooney Mara

American Millennium: Vol. 1

Dziewiętnaście miesięcy czekania. Tym razem, najbardziej oczekiwany przeze mnie film roku trafił do kin wyjątkowo wcześnie, bo już w połowie stycznia. Do samego końca wytrwałem w postanowieniu,
Dziewiętnaście miesięcy czekania. Tym razem, najbardziej oczekiwany przeze mnie film roku trafił do kin wyjątkowo wcześnie, bo już w połowie stycznia. Do samego końca wytrwałem w postanowieniu, że od dnia ogólnoświatowej premiery, aż do polskiej nie zajrzę na żadną stronę ani forum, dotyczące amerykańskiej ekranizacji genialnego kryminału Stiega Larssona, żeby pod żadnym pozorem nie zepsuć sobie ewentualnego zachwytu po seansie. Wprawdzie niebiańskiej euforii nie było, ale jest uznanie i głęboka satysfakcja, że moja wizja książki, jako fana "Millennium" niemal w całości pokrywa się z wizją amerykańskich twórców z Davidem Fincherem na czele i w moich oczach lepiej wyczuli oni powieść niż ich szwedzcy koledzy. Dlaczego więc nie cieszę się jak dziecko? Do tego dojdę w odpowiednim czasie. Najpierw chcę wyjaśnić, co takiego wyjątkowego jest w "Dziewczynie z tatuażem".

Fincher, który nigdy nie nakręcił niczego słabego, wrócił do korzeni i podjął się realizacji kultowego już skandynawskiego kryminału i jak zwykle udowodnił, że jest jednym z najlepszych reżyserów. Film jest bardzo dobry, solidny i niezwykle klimatyczny, a to dzięki sprawdzonemu stylowi Amerykanina. Ponownie wykorzystuje on podobny sposób prowadzenia narracji, w celu odpowiedniego stopniowania napięcia i kolejny raz odnosi to zamierzony skutek. Akcja osadzona jest w przerażająco zimnej scenerii, a nam, mimo, iż siedzimy w ciepłej sali kinowej, dzięki perfekcyjnie stworzonemu klimatowi, udziela się chłód panujący po drugiej stronie ekranu. W filmie nie brakuje też humorystycznych momentów wprowadzanych celem częściowego rozluźnienia widza. Choć są to raczej subtelne zabiegi, w postaci na przykład pojedynczych kwestii, pozostają w pamięci za sprawą idealnego wyczucia czasu Finchera i Stevena Zailliana. Jest też mnóstwo drobnych niuansów poprzez które reżyser puszcza do nas oko, na przykład logo zespołu Nine Inch Nails na koszulce jednego z bohaterów, którego liderem jest oczywiście twórca muzyki do filmu, Trent Reznor.

W przypadku oceny "Dziewczyny z tatuażem" nie sposób uniknąć porównań i odniesień do wersji szwedzkiej, jak i samej powieści. Stąd też na początek powiem, że amerykańska adaptacja jest zdecydowanie wierniejszą wersją książki niż "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet". Wprowadzono raczej drobne poprawki i delikatnie zaburzono chronologię niektórych wydarzeń, ale wypada to, jak najbardziej na plus. W tym miejscu warto by także nadmienić o poziomie przemocy i erotyki. Wzorem powieści, mamy w "Dziewczynie z tatuażem" kilka brutalnych scen, pokazanych w sposób drastyczny, realistyczny ale nie przekraczający pewnej granicy. Co wrażliwsi będą z pewnością uderzeni sporą momentami, dawką przemocy, lecz taka właśnie jest celowość tych fragmentów, więc, podobnie jak w przypadku tortur dentystycznych w "Maratończyku", polecam zagryźć zęby i przeczekać te kilka chwil. Co do scen erotycznych, to są one dość odważne, jak na współczesne amerykańskie produkcje, zwłaszcza te szeroko nagłaśniane, ale i tym razem pruderyjni nie powinni być zniesmaczeni, ani tym bardziej zaskoczeni ich wystąpieniem, bowiem od samego początku twórcy nie ukrywają, że jest to film raczej dla starszych widzów.

Od początku widziałem Daniela Craiga w roli Mikaela Blomkvista. Ucieszyłem się, kiedy ostatecznie został wybrany do zagrania dziennikarza. Teraz wiem, że to był strzał w dziesiątkę. Nawet jestem trochę zaskoczony, że Daniela jako aktora stać na aż tyle. Zapomnijcie o Bondzie. To nie żaden odważny heros, tylko zwykły facet po czterdziestce mający szczęście, że nadal podoba się kobietom, ale nie zawsze zdający sobie z tego sprawę. Jest pewny siebie w sytuacjach nad którymi ma kontrolę. W niespodziewanych momentach często traci rezon i pozwala innym objąć przewagę. Craig jest przekonujący i naturalny, a kiedy zakłada okulary, bardzo ciężko poznać w nim agenta 007, przypomina raczej... no właśnie, zrezygnowanego dziennikarza na skraju kariery, po wielkiej zawodowej porażce. Brytyjczyk potrafi nas nakłonić do uwierzenia w nastrój swojej postaci i przez cały film udowadnia, że nie można go wrzucić tylko do jednej szuflady.

I wreszcie najważniejszy punkt programu, czyli tytułowa dziewczyna z tatuażem, a więc Rooney Mara. Ciążyło na niej wielkie brzemię, zwłaszcza fani trylogii wymagali od niej czegoś nieziemskiego, a niemal wszyscy wątpili, by potrafiła się choćby zbliżyć do poziomu, jaki osiągnęła fenomenalna Noomi Rapace. Ostatecznie odniosła życiowy sukces, bo jej występ jest naprawdę znakomity, lecz w moich oczach nadal (bo wszak to dopiero początek amerykańskiej opowieści o Salander) stoi te pół kroku za genialną Szwedką. Trzeba także przyznać, że ta wersja Lisbeth różni się nieco od poprzedniej, a to dzięki twórcom, którzy pomajstrowali trochę przy skomplikowanym charakterze tytułowej bohaterki, przez co nowa dziewczyna z tatuażem wydaje się mieć nieco mniej wspólnego z książkowym oryginałem. Niemniej jednak Mara spisała się rewelacyjnie i można oczekiwać po niej narodzin nowej filmowej gwiazdy. Wiarygodnie pokazała swoją postać, jako skrajnie nieufną, zamkniętą w sobie, ale wrażliwą choć starającą się tego nie okazywać, doświadczoną przez los dziewczynę.

Kolejny raz widzimy zalety wejścia Trenta Reznora we współpracę z Davidem Fincherem. Po "The Social Network" jego notowania znacznie wzrosły i można było oczekiwać po jego kolejnym soundtracku czegoś wyjątkowego. I nie da się ukryć, że lider Nine Inch Nails w duecie z Atticusem Rossem skromnymi środkami osiągnęli sukces. Muzyka w "Dziewczynie z tatuażem" ma głównie charakter niepozornych, momentami jakby niedbałych uderzeń w struny, czy klawisze wzbogaconych o niemal drgające niczym metal po kontakcie z metalem tło, co cały czas niepokoi, zmusza wręcz do oczekiwania na coś nieoczekiwanego. Mroczne, psychodeliczne motywy podkręcają napięcie do maksimum. Za to czołówka to po prostu rewelacja. Dwu i półminutowy wstęp przedstawiony w formie drapieżnej, prawie że gotycko wyglądającej komputerowej animacji i w dodatku dudniący w głośnikach hardrockowy cover piosenki "Immigrant song" zespołu Led Zeppelin, w wykonaniu Karen O, z muzyką podrasowaną przez Reznora i Rossa, to terapia wstrząsowa dla widzów, którzy aż do tej pory nie wiedzieli, na co właściwie kupili bilet. Co jeszcze muszę nadmienić, to po prostu fantastyczny efekt odniósł utwór Enyi "Orinoco Flow". Czytałem, że podobno Daniel Craig wpadł na pomysł, by odtworzyć go w scenie, do której wydawało by się, nie ma na świecie bardziej nie pasującej muzyki, a która paradoksalnie dzięki niemu wypada fantastycznie. Ten skrajny kontrast w owym fragmencie bawi i przeraża zarazem, stąd kolejny wielki atut.

Mam jednak coś do zarzucenia. Mianowicie film, mimo iż dłuższy o około piętnaście minut od szwedzkiego poprzednika, nadal wydaje się za krótki. Podejrzewam, że winę za to ponosi zbyt wydłużone zakończenie śledztwa. Tych kilka scen, przedstawiających zdemaskowanie zbrodniarza przez Blomkvista i Salander oraz ich ostateczne starcie, trwają zdecydowanie za długo. Wolałbym kosztem skrócenia o kilka minut tego przydługiego wątku zobaczyć choć przez chwilę pobyt bohaterów w Sandhamn, co dokładniej ukazałoby ich relacje, a konkretniej stosunek Lisbeth do Mikaela, który to w następnych częściach trylogii jest dość istotny, ale z drugiej strony nie wiadomo, jakie sceny zostały wycięte na polecenie producentów w końcowym etapie powstawania filmu. Pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś (oby jak najszybciej) rozszerzona wersja "Dziewczyny" ujrzy światło dzienne. Oprócz tego, muszę wspomnieć, że w samej końcówce filmu napięcie nieco siada. Nie zależy nam aż tak bardzo jak na początku, by poznać zagadkę Harriet, a samo rozwiązanie, przypuszczalnie przez to, że inne niż w książce, wydaje się zbyt banalne jak na tę historię. Końcowy osąd ponownie poprawia ostatnia scena, ale znów delikatnie nasuwa się, mimo to, brak rozwinięcia wątku poprzez ukazanie wydarzeń w Sandhamn.

Na zakończenie napiszę, że jestem bardzo zadowolony i odrobinę rozczarowany. Zabrakło mi tego, co było obecne w trzech najlepszych dziełach mistrza, to znaczy silnie emocjonalnego zaangażowania w oglądane wydarzenia. Być może jego brak był spowodowany tym, że czytałem "Millennium" dwukrotnie i doskonale znałem całą fabułę, ale tak czy inaczej "Dziewczyna z tatuażem", bez wątpienia, jest jednym z najlepszych obrazów ubiegłego roku (film wyszedł w Polsce z opóźnieniem) oraz chyba najlepszym filmem Finchera od czasu "Podziemnego kręgu". Jeśli w taki sposób zamierza on zrealizować następne dwie części trylogii Stiega Larssona, z całą pewnością, nie pogardzę. Moje oczekiwanie zaczyna się już dziś.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Czuliście kiedyś, że wciągnęło Was do innego świata, że nie macie absolutnie żadnego wpływu na... czytaj więcej
Uwielbiam powtarzać, że twórczość Davida Finchera (nota bene mojego ulubionego twórcy) plasuje się w... czytaj więcej
Emocje sięgały zenitu przed premierą "Dziewczyny z tatuażem". Przyczyną ich eskalacji wcale nie była... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones