Recenzja filmu

Blade Runner 2049 (2017)
Denis Villeneuve
Ryan Gosling
Harrison Ford

Androidy nie owce

Nie czekałem na ten film. Byłem wręcz przekonany, że nikt nie odważy się go ruszyć, bo i po co. Wszystko zostało powiedziane i to z typowo hollywoodzkim dopowiedzeniem. Deckard i Rachael żyli
Nie czekałem na ten film. Byłem wręcz przekonany, że nikt nie odważy się go ruszyć, bo i po co. Wszystko zostało powiedziane i to z typowo hollywoodzkim dopowiedzeniem. Deckard i Rachael żyli długo i szczęśliwie. A jednak trzydzieści pięć lat później bajki o nieuniknionej samotności doskonałych genetycznie „maszyn” śnione przez Mistrza Tyrella, przegrały z ludzką potrzebą rozmnażania się replikantów.

To ciekawe, że najbardziej z całego filmu zapamiętałem monumentalną i niewątpliwie zmysłową wizualizację nagiej Joi wskazującej na zmaltretowanego, pełnego zawodu i wątpliwości Oficera K. Holokobieta seksistowsko pląsa i wypina swoje idealne pośladki, cynicznie i przewrotnie sugerując, że K. jest wybrany, a przecież on już wtedy doskonale wie, że jednak to nieprawda. Jeśli uważnie się ogląda cały film, ta scena ma pełnić rolę tej niepokojąco zapadającej w pamięć, bo stawia przed świadomym widzem trzy ważne kwestie.

Po pierwsze holopalec Joi wcale nie tak bezsensownie i prześmiewczo wskazuje na K. Może być przecież tak, że faktycznie Oficer K. jest wybrany, ale tylko w świecie jemu podobnych, czyli replikantów, cybernetyków i maszyn. Kto powiedział, że ludzki system wartości jest ostateczną instancją weryfikującą na Ziemi kategorie dobra i zła?


Po drugie właśnie w tej scenie i w tym momencie scenariusza, "Blade Runner 2049" nareszcie stawia inaczej pytanie o to, czy maszyna, syntetyk, albo robot mogą stać się równe ich twórcom. Bo wcale nie jest najważniejsze, czy przyznamy maszynie takie same prawa, które sami posiadamy, a ona będzie ich biernym nosicielem. Cały wic polega na tym, że maszyna powinna odnaleźć sens swojego istnienia, kiedy te prawa jej się najpierw przyzna, a później odbierze całą wcześniej stworzoną społeczną idyllę funkcjonowania w radosnej, ludzkiej rodzinie. W takiej sytuacji znajduje się oficer K., a mimo to palec Joi go naznacza. Celowo używam tego słowa, a kontekst religijno-metafizyczny jest zamierzony. Villeneuve kreuje wytrawnie i inteligentnie ów dylemat między boskością a byciem niewolnikiem-mitomanem. Trzeba tu podkreślić, że nic by z tej sztuki nie wyszło samemu Goslingowi, gdyby nie oryginalna i pozbawiona nadmiernego patosu w odgrywaniu teatralnie wielkich emocji kreacja Any de Armas (Joi).

Po trzecie czy replikanci są maszynami? Problem w tym, że nie. Denis Villeneuve właściwie przez cały film przeciwstawia ich jestestwo światu interaktywnej techniki i tak zwanej klasycznej, metalopochodnej robotyki. Replikanci są kimś w rodzaju gorszych dzieci ludzi, i co ciekawe mentalnie przejęli od nich tę samą drabinę wartości. Godnym życia jest tylko ten, który posiada biologiczną historię, a więc dzieciństwo, okres płodowy i akt zapłodnienia. Takie podejście to nic innego jak futurystyczna, nazistowska eugenika. Spotkać ją możemy pod różnymi postaciami i w realnym życiu. Niekiedy zwie się nacjonalizmem, rasizmem, a kiedy indziej korporacyjnym zarządzaniem ludźmi, samodoskonaleniem, modą etc.


Pierwszy "Blade Runner" nie stawiał otwarcie zbyt wielu pytań, i to w sposób tak bardzo symboliczny, jasno wyłuszczony obrazem i wypowiadanymi przez aktorów kwestiami. Dla niektórych pewnie będzie to wizja zbyt prosta, albo/i teatralna lub wręcz łopatologiczna. Ale takie są właśnie pytania elementarne. Na większość z nich wciąż nie mamy jasnej i prostej odpowiedzi, a więc to nieuczciwe nazywać je naiwnymi. Pamiętajmy też, że Rutger Hauer z białym gołąbkiem nadziei i czystości w ręce to nie wyraz mistrzowskiego artyzmu, a raczej kiczowaty obrazek zrobiony typowo pod amerykańską publiczkę. Ile ta scena zyskałaby, gdyby nie ptactwo…

A teraz łyżka dziegciu. Niejednokrotnie mówi się, że muzyka w filmie powinna spełniać jedynie rolę ilustracyjną i nie wpływać na widza podczas seansu w sposób silniejszy niż dialogi. W przypadku Blade Runnera 2049 to się kompletnie nie sprawdza. Zakochałem się w pierwszym "Łowcy androidów" również ze względu na ścieżkę dźwiękową. Tamten film, sprzed ponad 30 lat, ciągle słynie z muzyki Vangelisa, którą da się słuchać zupełnie bez obrazu. To dzieło samo w sobie, posiadające jasny, przewodni motyw, koherentne, wielowątkowe, przywodzące skojarzenia z muzyką Bliskiego i Dalekiego Wschodu okraszoną syntetycznym brzmieniem industrialnego świata. A w "Blade Runnerze 2049" mamy przysłowiowe wielkie zero. To zaledwie poprawna muzyka, jaką ma co drugi współczesny film, bez kompozytorskiego zaangażowania, ani stylistycznej głębi. Typowy, spełniający mechanicznie swoją funkcję, podkład pod ruchomy obraz jak taper w niemym kinie. Mało tego, nie dając od siebie żadnej nowej jakości, jeszcze na koniec wykorzystuje przearanżowany utwór Tears in Rain ze starego filmu Scotta. A przecież na rynku jest tak wielu kompozytorów, którzy świetnie by sobie poradzili ze stworzeniem czegoś świeższego. Chociażby grupa M83, John Williams, Alexandre Desplat, czy Mark Isham.

O ile gra aktorska Robin Wright stoi na niezłym poziomie, to jej osadzenie w scenariuszu wypada miałko. Zbyt często zaglądająca do kieliszka pani porucznik Joshi, nie może się zdecydować czy rozłożyć nogi przed replikantem, czy może zachować swoją ludzką czystość krwi. Poza tym dylematem ciężko znaleźć dla niej tak kluczowe znaczenie, jakie miał Edward James Olmos odtwarzający lubującego się w origami Gaffa.


Natomiast zarówno Jared Leto (Niander Wallace), jak i Sylvia Hoeks (Luv) to najzwyczajniej w świecie spartolone potencjały. Podczas gdy Leto jeszcze jakoś broni się talentem odgrywania nierealnie demonicznych charakterów, to Hoeks to kpina z negatywnej postaci Roya Battiego, którą tak rewelacyjnie zagrał w starym Łowcy Rutger Hauer. Gdy zobaczyłem łzę spływająca po jej policzku, miałem jeszcze nadzieję, że scenarzyści mają dla niej w zanadrzu jakiś mentalny konflikt, nieoczywistość, refleksję, którą widz będzie mógł na dłużej zapamiętać. Później zrozumiałem, że jem mielone rodem z fabryki Tricatela w filmie Skrzydełko czy nóżka.


Na koniec o grze mistrza w robieniu spojrzeń typu "zbity pies", czyli Ryanie Goslingu. Nie zgadzam się z opiniami, że zagrał źle. Uważam, że zrobił dokładnie tyle, ile potrzebował reżyser i na co pozwolił scenariusz. Mam natomiast wielki żal do Harrisona Forda. Porównując jego zaangażowanie aktorskie z roku 1982 z tym w 2017 ze względu na sympatię, którą go darzę, szerzej nie skomentuję.


Pierwszy "Łowca androidów" nie jest świętością. Denis VilleneuveDenis Villeneuve stworzył, jak na dzisiejszy sposób myślenia w kinie wysokobudżetowym, film rewelacyjny i wizualnie piękny. Mnie to jednak nie wystarczy, więc nadal będę wracał z większym sentymentem do Rutgera Hauera przebijającego głową ścianę i uciekającego przed nim Harrisona Forda. Ryan Gosling, który traci swoją cybernetyczną miłość życia, a cały jego świat w pewnym momencie sprowadza się do wystruganego z drewna konika, pozostanie gdzieś w tle jak echo tego, co naprawdę jest u Ridleya Scotta doskonałe.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
„All those moments will be lost in time, like tears in rain” - ten cytat doskonale znanego z "Łowcy... czytaj więcej
Jak powszechnie wiadomo, Hollywood to potężna machina produkcyjna, która nie uznaje świętości. Być może... czytaj więcej
Kiedy w 1982 roku na ekranach kino pojawił się "Łowca androidów" luźno oparty na twórczości poczytnego... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones