Recenzja filmu

Koniec romansu (1999)
Neil Jordan
Ralph Fiennes
Julianne Moore

Anglicy nie płaczą

Film Jordana można podziwiać, ale trudno się nim wzruszyć. A przecież Melodramat wierzy tylko... łzom W powieściach Grahama Greene'a, uważanego za największego pisarza XX wieku, który nie
Film Jordana można podziwiać, ale trudno się nim wzruszyć. A przecież Melodramat wierzy tylko... łzom W powieściach Grahama Greene'a, uważanego za największego pisarza XX wieku, który nie dostał Nobla, najważniejszy jest Bóg czy raczej jego skomplikowane związki z człowiekiem. Tak jest także w "Końcu romansu". W filmie Neila Jordana - ekranizacji tej powieści - Bóg spadł na drugie, a może nawet dalsze miejsce. Wielbiciele pisarza będą pewnie z tego powodu narzekać, zwłaszcza że narzekają krytycy filmowi, którzy zasadniczo nie mają powodów, by od filmowców oczekiwać wierności wobec literackich oryginałów. Niewierność Greene'owi "sama w sobie" nie jest niczym zdrożnym. Carol Reed, reżyser "The Fallen Idol" ("Upadły idol, 1948), z wyjątkową nonszalancją potraktował scenerię i przesłanie opowiadania Greene'a - po prostu ignorując je. Mimo to "Upadły idol" jest jednym z najlepszych filmów w historii brytyjskiego kina. Ogólnie rzecz biorąc, sukces bądź porażka adaptacji nie jest funkcją wierności bądź niewiernoćci wobec literackiego tworzywa, lecz tego, co włożyło się na miejsce tego, czego zaadaptować się nie dało albo czego do filmu przenieść się nie chciało. Jeśli jest to równie albo bardziej interesujące niż oryginał, film ma dużą szansę na sukces. Jordan, jak wyżej wspomniałam, praktycznie wypłukał "Koniec romansu" z tego, co w utworze Greene'a było najważniejsze - z religii. O ile w powieści umowa z Bogiem jest przyczyną, dla której Sarah, żona bogatego urzędnika państwowego, rezygnuje z kochanka, o tyle w filmie nie jest jasne, czy odchodzi od niego, ponieważ obiecała to Bogu, czy może dlatego, że obiecała coś sobie, a może porzuca go, ponieważ żal jest jej męża, wyjątkowego poczciwca. Może Jordan pragnął, by jej motywacja była bardziej skomplikowana i bliższa współczesnym ludziom, którzy już nie tylko nie trzymają się obietnic, składanych Bogu, ale w ogóle mu nic nie obiecują. Rezultatem jest jednak trudność utożsamienia się z bohaterką czy wręcz z całym "pejzażem emocjonalnym" naszkicowanym w tym filmie. U Jordana najtragiczniejsza staje się choroba Sary - cierpi ona na dość nietypowe, jak na jej sferę towarzyską, suchoty. Choroba ta jest jednak w filmie tragedią czysto naturalną, a nie moralną, a przez to poniekąd staje się dramatem niższego gatunku. Ponadto punkt ciężkości fabuły przeniesiony został z cierpiącej kobiety na cierpiącego mężczyznę - kochanka Sary Maurice'a Bendriksa. Bendrix zaś to najsłabszy punkt całego filmu. W znacznym stopniu to wrażenie bierze się z poważnego, w moim odczuciu, błędu obsadowego - z powierzenia tej roli Ralphowi Fiennesowi. Już od kilku lat jest on niezaprzeczalnym kapitanem licznej drużyny aktorów, grających bohaterów, którzy cierpią na taką czy inną formę uczuciowej impotencji czy, jakby powiedzia EM Forster, emocjonalnego analfabetyzmu - ilekroć Fiennes pojawia się na ekranie, przynosi z sobą niewidzialny, ale ciężki bagaż uczuciowych problemów innych ekranowych Fiennesów. Przypadłość bohaterów Fiennesa to choroba czysto angielska, dlatego w jego drużynie odnaleźć można prawie wyłącznie aktorów brytyjskich, między innymi Hugh Granta, Linusa Roache'a, trochę starszego od nich Colina Firtha, a nawet wiekowego Anthony'ego Hopkinsa (od pewnego momentu "Koniec romansu" niebezpiecznie przypomina zresztą "Dolinę cieni" Richarda Attenborough). Panowie ci szczególnie dobrze czują się w wiktoriańsko-edwardiańskich dekoracjach, gdyż ta epoka dostarcza im bogactwa pretekstów, by trzymać się w bezpiecznej odległości od kobiet, zwłaszcza tych, które nadawałyby się na żony. W filmie Jordana Fiennes, jak w nieco wcześniejszym "Onieginie", sprawia wrażenie, że jego bohaterowi nie zależy specjalnie na ukochanej. Zamiast kochać kobietę, woli on "hodować miłość" w sobie samym, może po to, by uczucie to go wewnętrznie wzbogaciło, dodało tragiczności i stało się pożywką literatury (Maurice jest pisarzem). Obecność Fiennesa i protokolarna, wręcz "łopatologiczna", narracja z bohaterem opowiadającym spoza kadru, co się wydarzyło, z flashbackami i powtórkami z flashbacków przedstawianymi w zwolnionym tempie, sprawiły też, że "Koniec romansu" całkowicie wyprany jest z suspensu, który w melodramatach jest równie ważny, jeśli nie ważniejszy, niż w kryminałach. Inscenizacja, światło, muzyka (Michael Nyman), kostiumy (Sandy Powell) - nawet sceny miłosne - są starannie dobrane, wysmakowane, wystylizowane "w epoce" i "w klimacie", ale przez to jeszcze bardziej przewidywalne i sztuczne. Jak Fiennes, funkcjonują nie jak fragment rzeczywistości, ale jej reprezentacja, jak doskonała, śliczna, ale pusta klisza. Film Jordana można podziwiać, ale trudno się nim wzruszyć. Nie byłby to może taki wielki problem - wielu reżyserów poczytywałoby sobie za ujmę, gdyby na ich filmach widzowie wyciągali chusteczki, gdyby nie to, że "Koniec romansu" przymila się im skorupą prawdziwego melodramatu i że autor filmu - Neil Jordan - potrafił kiedyś wzruszać i bawić, nie podpierając się jednak kosturem literatury. A może właśnie dlatego wzruszał i bawił, że przychodził na plan bez książki w kieszeni...
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jak na melodramat "Koniec romansu" jest filmem zaskakująco surowym. Jordan zdecydowanie nie postawił... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones