Recenzja filmu

Kull zdobywca (1997)
John Nicolella
Kevin Sorbo
Thomas Ian Griffith

Atlantyda - Cymeria 1:0

Było ich trzech, w każdym z nich inna krew. Trzech twardzieli, którzy zawsze przychodzą mi na myśl, gdy pada wyraz "barbarzyńca". Jeden zwał się Kane, spłodzony przez Karla E. Wagnera - ale nie
Było ich trzech, w każdym z nich inna krew. Trzech twardzieli, którzy zawsze przychodzą mi na myśl, gdy pada wyraz "barbarzyńca". Jeden zwał się Kane, spłodzony przez Karla E. Wagnera - ale nie o nim dziś mowa. Dwaj pozostali byli braćmi - w pewnym sensie. Mieli tego samego tatusia: pana Roberta E. Howarda. Jeden brat dostał na imię Conan - a film o jego dziejach zatytułowano "Conan barbarzyńca". Obraz ten miałem nieprzyjemność obejrzeć, a następnie zrecenzowałem - i jest to recenzja, która wciąż sprawia, że w mojej skrzynce pocztowej pojawia się "hatemail" od miłośników cymeryjczyka o austriackim akcencie, którzy nie mogą pogodzić się z faktem, że nie każdemu podoba się kultowy tors i przepaska biodrowa. Trzeci natomiast pochodził z Atlantydy i nosił imię Kull - a choć wymieniam go jako ostatniego, był starszy z rodzeństwa. Miłośnikom Conana muszę tutaj wyjaśnić zamysł, kryjący się za tą recenzją (inni czytelnicy zapewne już się domyślają, co skłoniło mnie do jej napisania) - zamierzam wyjaśnić tutaj, dlaczego uważam Kulla za lepszego bohatera, a także czemu o wiele lepiej bawiłem się na filmie o jego przygodach, niż na nudnym "Conanie barbarzyńcy". Krótko mówiąc, jakim cudem doszedłem do wniosku, że "Kull zdobywca" jest lepszym filmem od kultowego "Conana barbarzyńcy". O ile Conana kojarzą niemal wszyscy, z Kullem różnie bywa. Ten drugi miał tendencję do używania głowy do myślenia, introspekcji, filozofowania i był bardziej inteligentny (o co z resztą nietrudno) z dwójki braci. Krótko mówiąc, dla miłośników "heroic fantasy" był zbyt skomplikowaną postacią - stąd przegrał pojedynek o swe miejsce w historii z durnym Conanem, o którym opowieści były proste i przepełnione akcją. Kullowi nie pomógł też film z austriackim kulturystą wcielającym się w rolę jego przyrodniego brata - bo niezależnie od mojej opinii o "Conanie", obraz ten podbudował popularność cymeryjczyka, a kulturysta idealnie pasował do tytułowej roli. Wracając do rzeczy - w 1997 powstał film o tym bardziej udanym z rodzeństwa. Nie jest to obraz pozbawiony wad - o których za chwilę. Najpierw wspomnę o fabule. Mamy standardowy świat fantasy - dawno temu rządziły nim demony, potem do steru doszło dobre bóstwo, ale zostawiło na pamiątkę po Złym Imperium pojedynczy płomyczek złego ognia, jako swoiste memento. Mamy królestwo - król cierpi na bliżej nieokreśloną odmianę obłędu, w chwili lepszego humoru postanawia wyrżnąć wszystkich kandydatów na swoich następców. Nie udaje mu się do końca - dwóch potencjalnych nosicieli korony przeżywa, za sprawą Kulla, który nie bardzo wiadomo jakim cudem znajduje się w komnacie tronowej i staje do walki przeciw królowi, mimo że naokoło jest pełno żołnierzy, którzy powinni Kulla zatłuc, a przynajmniej wyrzucić na zbity pysk z pałacu. Kull wpycha zimną stal między królewskie żebra w samoobronie, a król ostatnim tchem mianuje swym następcą właśnie Kulla. Jest to pokrętna forma zemsty - Kull dostaje koronę, ale jakoś musi ja utrzymać, a dwaj chętni na posadę króla nie zamierzają bezczynnie patrzeć na barbarzyńcę w pałacu. Tutaj Kull popełnia błąd, wynikający z głupoty scenarzystów - pierwszym dekretem nowego króla powinno być skazanie na śmierć, a przynajmniej zamknięcie w lochu i żelaznych maskach, prawowitych dziedziców tronu. Zamiast tego Kull pozwala pozostać tej dwójce na swym nowym dworze. Odzyskuje w oczach widza kilka punktów, gdy daje jasno do zrozumienia, że nie żywi wobec dziedziców żadnych złudzeń - niemniej dalej nic w ich sprawie nie robi. Do opozycjonistów dołącza przywrócona do życia przez kalekiego czarownika inkarnacja demonicy Akivashy, która 3000 lat wcześniej była złą imperatorką. Plan jest prosty - demonica ma spodobać się Kullowi, wziąć z nim ślub, tym samym stając się królową, a potem wykończyć małżonka, odziedziczyć królestwo i rządzić wraz z dziedzicami króla Svena Olego. Zatem Akivasha rzuca na Kulla urok, żeby z marszu jej zapragnął. A teraz krótka dygresja. Mówiąc najprościej - demonica wygląda jak Tia Carrere. Do tego ma rude włosy, a kolor oczu zmienia wedle upodobania. Jako przedstawiciel płci brzydszej mogę z całą stanowczością oświadczyć, że te atuty w zupełności wystarczą. Po cholerę jeszcze jakiś urok i czarna magia? Wracając do fabuły - Kull dzięki kaprysowi swej nowej żony unika śmierci w noc poślubną, ucieka, zdobywa dwójkę sojuszników - jedną z haremowych, królewskich nałożnic i kapłana, jej brata, ale zamiast wyprowadzić się do tamtejszego odpowiednika Argentyny i pod zmienionym nazwiskiem dożyć spokojnej emerytury, zamierza zrobić porządek z demonicą Carrere. Niby ma dobre powody - zemstę, chęć powstrzymania ponownego utworzenia Złego Imperium, no i jako król, Kull chciał nieco zreformować skostniałe królestwo, dając wolność niewolnikom. Tutaj zaczyna się wyprawa po jedyną rzecz, która może zabić Akivashę i ugasić piekielny płomień, z którego Tia czerpie moc. Krótko mówiąc, typowa historyjka, z tą różnicą, że zamiast artefaktu z dziurką lub zaklętego miecza, bohater musi zdobyć coś bardziej ulotnego, czyli oddech bóstwa. Pora na wady. Dziury logiczne w scenariuszu, to raz. Historia jest opowiadana od połowy - Kull rozpoznaje ludzi, których widzowie widzą po raz pierwszy w życiu, okazuje się, że nasz bohater kiedyś był niewolnikiem, gladiatorem, żołnierzem, kiedy indziej piratem... Wiódł ciekawe życie, a my oglądamy jedynie końcówkę, w której zostaje królem. Do tego nie spotykamy jego największego wroga, którym jest Thulsa Doom - niestety, ten czarny charakter został zakontraktowany do "Conana", gdzie wyglądał jak James Earl Jones. Intryga jest prosta jak budowa cepa, a sam pomysł na film nieprzyjemnie sztampowy. Widać, że niektóre miecze i zdobiące je klejnoty są plastikowe. Gra aktorów często prezentuje równie wysoką jakość. Co najgorsze: PG-13. A to oznacza, że Kull trzymając topór oburęczny wali oponentów płazem, albo trzonkiem, nie wolno pokazać rzezi, generalnie zresztą przemoc w filmie o tym barbarzyńcy jest zaskakująco oswojona i dyskretna. Poszukiwanie jedynej rzeczy, mogącej zabić Akivashę (która to rzecz jest tak legendarna, że nikt jej dotąd nie znalazł, a sam Kull powątpiewa w jej istnienie), otóż te poszukiwania trwają bardzo krótko i nie sprawiają bohaterom ani przez sekundę problemu - ot, dopłynąć do wyspy i wysiąść ze statku. Efekty specjalne wyglądają świetnie - ale tylko jak na film z 1987, a nie z 1997 roku. Czas obronić karkołomną tezę i wyjaśnić, dlaczego Kull wygrywa z Conanem. Dzieje się tak dlatego, że życie bywa przewrotne. Podczas gdy papierowe przygody Conana, jak na "paskudną komerchę" przystało, skupiały się na akcji i prostej rozrywce, a zatem dla mnie były gorszymi czytadłami, to w przemyśle filmowym działają inne reguły. I kiedy przekonałem się, że "Conan" ma kulawe tempo akcji i śmiertelnie nudną fabułę, ze zdumieniem odkryłem, że "Kull" okazał się lżejszy, szybszy i o wiele przyjemniejszy w odbiorze. Filmowcy najzwyczajniej w świecie pomylili barbarzyńskich braci i zamienili imiona w scenariuszach.  Zatem "Kull" ma szybsze tempo akcji. Jest w nim więcej fabuły, nawet jeśli nie najlepiej poprowadzonej. Zdarzają się przebłyski poczucia humoru, poza tym można się też pośmiać z plastikowych mieczy. Muzyka naprawdę przypadła mi do gustu - mieszanina brzmień symfonicznych i wkradających się co chwila gitar elektrycznych dobrze współgrają z wydarzeniami na ekranie. Jest walka na płonące miecze. No i nie zapominajmy o czystym seksizmie - w "Kullu Zdobywcy" grają zdecydowanie atrakcyjniejsze aktorki. Oczywiście można stwierdzić, że preferując od kultowego "Conana" wyprodukowany przez Słowaków film z serialowym Herkulesem w roli głównej, zachowuję się jak człowiek, który zachwala hamburgera, jednocześnie narzekając na ostrygi. Otóż wyjaśniam: mój wewnętrzny barbarzyńca zawsze wybierze bułkę ze zmielonym, niezidentyfikowanym, ale solidnie wysmażonym mięsem, a śmierdzącego mułem i cytryną skorupiaka wyrzuci przez okno. Jednak kiedy już zjem hamburgera, przychodzi ochota na coś naprawdę smacznego... Cóż, nie bez powodu na początku wymieniłem Kane'a. Z trójki barbarzyńców to właśnie on jest moim ulubieńcem - między innymi dlatego, że nie zawsze można go określić jako barbarzyńcę. I tylko cieszę się, że żaden chciwy producent nie wpadł jeszcze na pomysł, aby zekranizować jego dzieje - bo po tym, co spotkało dzieci Howarda, wolę, aby Kane pozostał na papierze.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones