Nakręcony za niespełna 17 milionów dolarów film to techniczny majstersztyk i świadectwo ogromnego talentu inscenizacyjnego duetu operator-reżyser (posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że to
Sztuczną krew można spreparować na wiele sposobów; w Hollywood używa się głównie barwionego syropu kukurydzianego o gęstej, lepkiej konsystencji. Mieszanina fruktozy oraz glukozy leje się w filmie Fede'a Alvareza strumieniami, lecz nawet bez niej remake "Martwego zła" to sama słodycz. Filmowi brakuje wprawdzie uroku, polotu i szaleństwa oryginału, ale w zamian dostajemy imponujący plastycznie, dopieszczony realizacyjnie, ultrabrutalny slasher. To całkiem niezły interes.
Pochodzący z Urugwaju Alvarez nie jest tak utalentowanym reżyserem jak Raimi, jednak stawiając na kino grozy, nie minął się z powołaniem. Zamiast powielać twór nieposkromionej wyobraźni swojego poprzednika, wybrał własną ścieżkę. Jego pomysł na straszenie jest dość konserwatywny, lecz sprawdza się nieźle jako kontrapunkt dzikiej, komediowo-horrorowej jazdy Raimiego: zamiast konwencji sennego koszmaru mamy klasycznie prowadzoną narrację; tam, gdzie klasyk stawiał na czarny humor, Alvarez uderza w tony dramatyczne; sekwencje, w których królował slapstick, zastąpione zostały celebracją obrzydliwości w rozmaitym wydaniu, od żyjących własnym życiem wymiocin wślizgujących się pod spódnicę bohaterki po krwawą łaźnię z wykorzystaniem całego wachlarza narzędzi budowlano-remontowych. Trzon historii pozostał taki sam – w lesie jest chatka, w chatce przeklęta księga, a w księdze inkantacja przywołująca siły nieczyste – lecz delikatna modyfikacja fabularnego punktu wyjścia ustawia nieco inaczej ton opowieści. Bohaterowie nie przyjechali bowiem do domku, aby "pić i się gzić". Chcą jedynie zafundować detoks neurotycznej Mii (Jane Levy). Szybko jednak okazuje się, że narkotyczny głód przyjaciółki to małe piwo przy wizycie gości z piekła rodem.
Nowe "Martwe zło" wydaje się rozpięte między hołdem dla oryginału a próbą zamienienia klasyki kampu w poważny horror. Z tego pierwszego zadania scenarzyści wywiązują się wzorowo – w filmie nie brakuje "oczek" puszczanych widzowi, większość cytatów użyta jest zresztą w przemyślany sposób (gwarantuję, że na widok bohaterki zmagającej się z nawiedzoną, żyjącą własnym życiem dłonią uśmiechną się nawet najbardziej ortodoksyjni fani oryginału). Chęć opowiedzenia tej przegiętej historii na serio wydaje się jednak karkołomna z założenia, po prostu trudno straszyć domem w głębi lasu po "Domu w głębi lasu". Alvarez momentami sili się na ironię, lecz o wiele lepiej wychodzi mu kreowanie fatalistycznej atmosfery. Kiedy zaś akcja nabiera rozpędu, a twórca wreszcie może pobawić się w rzeźnika, jego film nabiera rumieńców. Reżyser jeszcze wyraźniej od Raimiego eksploruje motyw deformacji i rozpadu ciała. Pomysłowe, ociekające krwią sceny szybko urastają do rangi sedna filmu. Co powiecie na opętaną przez demona kobietę rozcinającą język nożem tapicerskim i nakazującą przerażonej ofierze: "Pocałuj mnie, ty dziwko!"?
Podobnych atrakcji jest całkiem sporo. Większość z nich zepchnie was na krawędź fotela, gdyż nakręcony za niespełna 17 milionów dolarów film to techniczny majstersztyk i świadectwo ogromnego talentu inscenizacyjnego duetu operator-reżyser (posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że to jeden z najlepiej zrealizowanych, mainstreamowych horrorów ostatnich lat). Zdjęcia, montaż, ilość i jakość efektów gore – wszystko jest tu z najwyższej półki, a twórcom udaje się wydobyć z obrazu rodzaj kiczowatej poezji, bez której trudno sobie tę serię wyobrazić. I choć remake nie jest tak dobrym filmem jak oryginał, wstydu klasyce nie przynosi: wciąż najlepiej oglądać na czczo.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu