Recenzja filmu

Sędzia Dredd (1995)
Danny Cannon
Sylvester Stallone
Armand Assante

Bezstronnie o Dreddzie

Ostatnio coraz częściej zarzuca mi się brak obiektywizmu (rzecz jasna, rozumianego jako bezstronność, a nie jako postawa filozoficzna) w recenzjach – zarzuca mi się też wiele innych rzeczy,
Ostatnio coraz częściej zarzuca mi się brak obiektywizmu (rzecz jasna, rozumianego jako bezstronność, a nie jako postawa filozoficzna) w recenzjach – zarzuca mi się też wiele innych rzeczy, jednak nie wypada używać tych wyrazów w dobrym towarzystwie, zatem skupię się na obiektywności. W związku z powyższym: "Sędzia Dredd" zostanie omówiony w absolutnie obiektywnej recenzji. Bardzo dawno temu, w ubiegłym stuleciu – choć, obiektywnie rzecz biorąc, dla niektórych nie było to znowu aż tak dawno – był sobie komiks. Opowiadał o parszywej, dystopijnej przyszłości, w której rola prawników, sędziego i plutonu egzekucyjnego została zredukowana do jednej funkcji, kogoś w rodzaju bajkowego szeryfa z Dzikiego Zachodu. Jednym z takich orłów Temidy był sędzia Dredd. Komiks zdobył grono fanów, jednakże aby pozostać obiektywnym, muszę zaznaczyć, że mimo dobrych stron z pewnością miewał też słabsze. Interesującym faktem (choć obiektywnie na to patrząc, wielu osób ten fakt nie interesuje, a wręcz śmiertelnie nudzi) jest to, że w zamierzchłych latach dziewięćdziesiątych inaczej patrzono na istotę ekranizacji komiksu. Dopiero obecnie za wizjonerskie uważa się precyzyjne skopiowanie strona po stronie, kadr po kadrze wersji drukowanej i przerobienie jej na film fabularny. Wtedy jednak najwyraźniej uważano takie postępowanie za oznakę lenistwa i twórczej impotencji. Od twórców filmów wciąż oczekiwano choć odrobiny kreatywności i elastyczności. Ekranizacja mogła zatem odbiegać od oryginału. Obiektywnie rzecz biorąc, choć bez wątpienia taka swoboda w traktowaniu komiksowego materiału wyjściowego musiała spotkać się z krytyką niezadowolonych miłośników oryginału – zaletą tego postępowania była czekająca na wszystkich widzów niespodzianka, gdyż wiadomo było, że zobaczy się coś, czego nie widziało się wcześniej. Kinowa wersja komiksu została solidnie uzbrojona - w mocną obsadę, mnóstwo efektów specjalnych, znane nazwiska występujące w napisach końcowych przy pozycjach "muzyka" i "produkcja". Aby nie było zbyt twardo i brutalnie, Dredd Stallone'a został zaopatrzony w Roba Schneidera, czyli wprowadzającego element komiczny partnera. Z pewnością dla wielu widzów takie wymuszone wstawianie gagów i zabawnych dialogów będzie strzałem w dziesiątkę, ale, pozostając obiektywnym, muszę zaznaczyć, że dla innych to całe poczucie humoru będzie infantylne, a sam pomysł raczej z rodzaju poronionych. Teraz już najwyższa pora na streszczenie fabuły. Jest przyszłość, ludzkość zepsuła planetę, da się żyć tylko w megalopolii, a cały otaczający ją teren to złowrogie nieużytki. W takim ostatnim bastionie cywilizacji mieszka sobie i pracuje niejaki Dredd, sędzia uliczny. Właśnie on został głównym bohaterem opowieści, ale nie bez powodu - Dredd jest najlepszy w swoim fachu. Nie ma życia prywatnego, kobiety, przyjaciół, hobby - żyje tylko i wyłącznie pracą, a jego podejście do kodeksu prawnego jest takie jak muezina do Koranu. Nigdy nie łamie ani nie nagina prawa, przy czym od innych oczekuje dokładnie tego samego. Wszystko byłoby dobrze, Dredd dotrwałby do spokojnej emerytury, no i w zasadzie nie byłoby o czym kręcić filmu - ale pewnego dnia ktoś zabija znanego dziennikarza. Wszystkie dowody jasno wskazują na winowajcę. W oczach mieszkańców megalopolii jest nim Dredd - choć widzowie wiedzą, że tak naprawdę mordercą jest uciekinier z kolonii karnej. Zatem Dredd musi jakoś zbiec z transportu więziennego, wrócić do miasta i udowodnić swoją niewinność, przy okazji rozpracowując spisek mający na celu wprowadzenie nowego ładu społecznego, a także zmierzyć się z demonami przeszłości, samą przeszłość z kolei odzierając z tajemnicy. Yes, yes, yes! Tak bez wątpienia zakrzyknąłby średnio niedorozwinięty polityk, na taką obfitość dobrych wiadomości. Tyle znanych osób, przyzwoity budżet, fabuła nie ma prawa się snuć - przecież rezultatem musi być udane kino akcji sci-fi. Wymóg pozostawania obiektywnym zmusza mnie tutaj, abym zaznaczył, że niestety nie jest aż tak wspaniale. Tempo akcji, choć zazwyczaj żwawe, miewa momenty, w których zdaje się utykać w korku ulicznym. Sama postać Dredda, a jego kwestie w szczególności, sprawia wrażenie niedopracowanej i mało prawdopodobnej - ale, pamiętając o obiektywizmie, należy zaznaczyć, że z pewnością są widzowie, którym ta postać przypadnie do gustu. Efekty specjalne w dość widoczny sposób się zestarzały, ale znowu, mając na uwadze bezstronność, bez wątpienia są ludzie, którzy uznają wyższość nieco mniej zaawansowanych efektów nad dobrodziejstwami grafiki komputerowej. Istotną rzeczą, o jakiej należy pamiętać, pisząc recenzję naładowaną obiektywizmem, jest ostrożność przy określaniu, do kogo adresowany jest dany obraz. W przypadku Dredda występuje silna pokusa, aby zapełnić akapit o domyślnym odbiorcy licznymi epitetami, często kolokwialnymi i pejoratywnymi. Jednak, obiektywnie muszę stwierdzić, że jest to film dla każdego - albowiem każdy powinien sam go obejrzeć i na podstawie własnych doświadczeń stwierdzić, czy "Sędzia Dredd" jest filmem dla niego. Zanim recenzja litościwie dotrze do ostatniej kropki, wypada jeszcze krótko wspomnieć o tym, czym "Sędzia Dredd" mógłby być, gdyby nie kilka decyzji podjętych przez twórców. I tutaj ograniczę się do swoistej wyliczanki. Ten film mógłby być: interesującym studium zbrodni i kary; obrazem degenerującego społeczeństwa; ostrzeżeniem przed tworzeniem państwa policyjnego; opowieścią o władzy, kontroli i manipulacji; historią przyjaźni zawiązującej się między policjantem i przestępcą; wreszcie mógłby być poruszającym romansem o namiętności w świecie ogarniętym szaleństwem. A jest filmem akcji sci-fi, ze Stallonem i jego - w założeniu komicznym - partnerem. Mam do napisania już tylko jeden akapit - podsumowanie. Więc sumujmy: w tym tekście (nie licząc tytułu) w różnych formach i odmianach, pada 15 razy wyraz "obiektywizm", ewentualnie "bezstronność" (teraz już 17 razy). Pierwsze pytanie brzmi: czy dzięki temu recenzja jest choć odrobinę lepsza od takiej, jaką napisałbym zwykle? Czy moja opinia o filmie jest dostatecznie delikatnie przekazana? Bo choćbym każde zdanie określające mój stosunek do jakiegokolwiek składnika filmu kończył zwrotem "obiektywnie muszę przyznać, że na pewno ktoś ma odmienne zdanie" (już 18 razy) - zawsze znajdzie się ktoś, kto nie poczuje się usatysfakcjonowany. A w takim razie nie warto się przejmować obiektywizmem, lepiej napisać wprost: "Sędzia Dredd" jest tak kiepski, że każdy widz z ilorazem inteligencji wyższym od temperatury pokojowej, znajdzie sto sposobów na ciekawsze spędzenie 90 minut. Choć, obiektywnie rzecz ujmując (20 razy), mógłby być o wiele gorszy. Mógłby w nim grać austriacki kulturysta.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones