Recenzja filmu

Gwiezdne wojny: Część IV - Nowa nadzieja (1977)
Agnieszka Zwolińska
George Lucas
Mark Hamill
Harrison Ford

Biblia science fiction

W roku 1977 doszło do ciekawego zakładu. Dwóch dopiero rozpoczynających swoją drogę do sławy, jeszcze nieznanych szerszej publiczności reżyserów: George Lucas, kojarzony w zasadzie tylko z
W roku 1977 doszło do ciekawego zakładu. Dwóch dopiero rozpoczynających swoją drogę do sławy, jeszcze nieznanych szerszej publiczności reżyserów: George Lucas, kojarzony w zasadzie tylko z "Amerykańskim graffiti" i Steven Spielberg, nieco popularniejszy, znany choćby z wyreżyserowanych dwa lata wcześniej "Szczęk", założyli się, które z ich najnowszych dzieł odniesie większy sukces, czy Lucasowskie "Gwiezdne wojny", czy Spielbergowskie "Bliskie spotkania trzeciego stopnia". I jakkolwiek dobrze oceniać "Bliskie spotkania", nikt chyba nie ma najmniejszych wątpliwości, kto wygrał w tym zakładzie. 


Skąd wziął się fenomen "Gwiezdnych wojen"? Co spowodowało, że ludzie walili na film bez przerwy, seans po seansie, ba, cały czas kopie filmu na DVD i BR są sprzedawane lepiej niż niejedno premierowe wydawnictwo. Szczerze? Nie mam pojęcia. Sama opowiadana historia nie należy do najwybitniejszych: klasyczna walka dobra ze złem gdzieś tam, w odległej galaktyce. Zły Imperator rządzi żelazną dłonią całą galaktyką, a jak każda dyktatura ma to do siebie, że wywołuje niewielką rebelię. Tylko co z tego, skoro zbudował najstraszliwszą broń, jaka kiedykolwiek powstała, Gwiazdę Śmierci, za pomocą której nie będzie się bawił w wystrzeliwanie jak kaczki Rebeliantów pochowanych po krzakach. Nie, od razu zmiecie te krzaki razem z resztą planety! Ostatnia nadzieja w księżniczce Lei (Carrie Fisher), będącej w posiadaniu wykradzionych planów owej maszyny...

Naprawdę jest w tej historii coś niesamowitego? Teraz owszem, nie. Ale po niemal 35 latach całe uniwersum "Gwiezdnych wojen" tak mocno przeniknęło do kultury, że ciężko teraz ocenić, jakby wyglądała popkultura bez tego jednego, jedynego filmu. Ale zaraz, jedynego? Przecież powstała cała trylogia! Owszem, powstała, ale początkowo Lucas nie planował kolejnych części. Planował, nie planował... Prawdopodobnie prawda jak zawsze leży gdzieś po środku, w końcu teraz wiadomo, kolejne części powstały i widać w paru miejscach kilka dróg zapasowych, parę haczków, o które można by zaczepić kontynuację. I kontynuacje, według mnie lepsze od tej pierwszej, oryginalnej części powstały i pozwoliły stworzyć największe i najdokładniejsze uniwersum w historii, oparte już nie tylko na, koniec końców sześciu filmach ale i setkach książek, komiksów, gier. Nie ma na świecie żadnego konwentu miłośników science fiction, na którym nie będzie się przechadzać Vader otoczony paroma szturmowcami. A jaki był wpływ filmu na samą kinematografię! Przecież choćby Kevin Smith w swoich filmach nie ukrywa swojej miłości do "Gwiezdnych wojen", a w mieszkaniu Barneya z "Jak poznałem waszą matkę" stoi mundur szturmowca! Nie można również zapomnieć o kilkunastu czy może nawet kilkudziesięciu mniej lub bardziej udanych parodiach...

Również dla aktorów dość niespodziewany sukces był trampoliną dla ich kariery, najbardziej dla Harrisona Forda. Nie powinno to chyba nikogo dziwić, właśnie jego Han Solo jest najjaśniejszą postacią na ekranie, ukazującą ponadprzeciętne umiejętności aktorskie Forda. Narzekać można chyba tylko na Marka Hamilla, on akurat mógł dać z siebie nieco więcej, na szczęście w części drugiej i trzeciej (czy raczej, po stworzeniu nowej trylogii piątejszóstej) już nie odstawał od wysokiego poziomu narzuconego mu przez resztę ekipy. Niestety dla niego jak i dla Carrie Fisher ten sukces był jednocześnie gwoździem do trumny ich karier, najzwyczajniej w świecie stali się niewolnikami swoich ról. Tylko... Czy płakali z tego powodu? Nie wydaje mi się. I na koniec należy dodać jeszcze sukces muzyki filmowej, która stała się nie tylko najbardziej rozpoznawalną kinową ścieżką dźwiękową, ale ogółem jej sławę można porównywać chyba tylko do przebojów największych gwiazd rocka. Co prawda w tej części jeszcze nie usłyszymy legendarnego Marszu Imperialnego, ale już niektóre charakterystyczne nuty ucho wyłapuje.

...a ja nadal nie rozumiem fenomenu tego filmu. Przecież w dzisiejszych czasach zostałby wyśmiany, nazwany jedną wielką porażką przez jego prostotę i naiwność! Lucas miał niesamowite szczęście lub intuicję, że trafił z jego koronnym dziełem w idealny moment. Nie zmienia to jednak faktu, że oglądałem ten film pięć lub sześć razy i nadal nie rozumiem, co jest w nim tak nadzwyczajnego, co przyciąga ludzi i każe im wracać do niego nawet po kilkaset razy. Być może jak obejrzę jeszcze raz, zrozumiem. A jak nie, to potem jeszcze raz i już będę wiedział. A potem ponownie. Kiedyś zrozumiem.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Gwiezdne wojny" wywołały szaleństwo tłumów, jakiego "świat nie widział i czasy nie pomną". Puste dotąd... czytaj więcej
"Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce…". Tymi słowami wypisanymi w czołówce zaczyna się jedna z... czytaj więcej
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce... ten napis potrafi rozszyfrować praktycznie każdy, kto... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones