Twórcy "Kamerdynera" zabierają nas w podróż w czasie przez prawie sto lat historii Stanów Zjednoczonych i opowiadają ją poprzez postać Cecila Gainesa (Forest Whitaker) – czarnoskórego kamerdynera
Twórcy "Kamerdynera" zabierają nas w podróż w czasie przez prawie sto lat historii Stanów Zjednoczonych i opowiadają ją poprzez postać Cecila Gainesa (Forest Whitaker) – czarnoskórego kamerdynera usługującego w Białym Domu przez trzy dekady. Film reklamuje się jako oparty na faktach, ale faktów w nim tyle, ile czasu ekranowego wymienionych na plakacie Robina Williamsa czy Jane Fondy – mało. Hollywood bowiem dwie rzeczy robi świetnie: przenosi w czasie i wciska kit.
Wciskaniem kitu jest także porównywanie "Kamerdynera" do "Forresta Gumpa", do czego nawiązuje tytuł tej recenzji. Ma on jednak (ten tytuł) też drugie dno: "Kamerdyner" bowiem bardziej przypomina piosenkę Billy’ego Joela "We Didn’t Start the Fire", gdzie kolejne wydarzenia i postaci historyczne są wystrzeliwane w naszą stronę z szybkością biegnącego Forresta. Nie zdążymy się nawet przyzwyczaić do szpetnie udekorowanego czerepu Robina Williamsa udającego prezydenta Eisenhowera, a już przedstawia nam się jego następca, JFK.
Kolejną wadą jest właśnie wstawianie w epizodycznych rolach znanych twarzy. Eisenhower nie jest Eisenhowerem, jest przebranym Williamsem. Nixon jest bawiącym się w niego Johnem Cusackiem, a Nancy Reagan udającą ją Jane Fondą. Film traci z tego powodu na autentyczności.
"Kamerdynera" od "Forresta Gumpa" zdecydowanie odróżnia też soundtrack. Producenci, miast angażować tyle znanych nazwisk do epizodów (ciekawym, ilu widzów w ogóle odnotuje występ Mariah Carey), mogli lepiej spożytkować kapitał i zainwestować w kilka znanych piosenek.
Zacząłem od wad, ale po to tylko, by zakończyć pozytywnie. Bo właściwie tak też formowały się moje odczucia wobec filmu – od lekkiego rozczarowania do stwierdzenia, że nie było tak źle.
Na dobre słowo zasłużyli przede wszystkim odtwórcy głównych ról. Oprah Winfrey przejawia talent aktorski nie mniejszy od talentu aktorskiego jednego z jej słynniejszych rozmówców ostatnich lat – Lance’a Armstronga. Forest Whitaker wyciska z nijakiej postaci Gainesa tyle, ile może. To nie jego wina, że postać ginie w natłoku wydarzeń historycznych i jej losy zdają się drugoplanowe.
I właśnie ta nijakość jest największym mankamentem "Kamerdynera". Filmu, który, mimo wszystko, warto zobaczyć. Choćby po to, by zdać sobie sprawę z kolosalnych zmian jakie zaszły w Stanach na przestrzeni zaledwie kilku dekad.