Recenzja filmu

Test na życie (2013)
Chris Mason Johnson
Scott Marlowe
Matthew Risch

Chory na metafory

Nie pomaga nadmierne napawanie się przez reżysera klimatem lat 80. Większość scen skąpana jest tu w syntezatorowych plamach rodem z muzycznego krajobrazu epoki. Frankie nie rozstaje się ze swoim
Choć w "Teście na życie" kilkakrotnie powraca slogan "Fuck art, let's dance", film Chrisa Masona Johnsona aż kipi od artystycznych pretensji. Nie żeby i tańca tu nie było. Efekt jest jednak nieuchronnie kiczowaty i trywialny. Obecne niedawno w polskich kinach "Witaj w klubie" może nie porażało świeżością, ale opowiadało o początkach walki z AIDS intrygująco, posiłkując się postacią nieoczywistego protagonisty. Tutaj mamy zaś stereotyp na stereotypie. Mimo szczerych intencji opowieść ta zbyt mocno opiera się na banalnych asocjacjach w rodzaju: homoseksualizm równa się egzaltacja równa się taniec.



"Test na życie" ma też niefortunną konstrukcję filmiku poglądowego. Przedstawia sytuację, identyfikuje problem, sugeruje wnioski. Jest rok 1985, młody Frankie (Scott Marlowe) wkracza w środowisko tancerzy, a nad światem właśnie zaczyna krążyć widmo AIDS. Media trąbią o chorobie aktora Rocka Hudsona, mury pełne są graffiti piętnujących gejów, a znajomi Frankiego szeptem wymieniają plotki o nowym teście na obecność wirusa HIV. Miejscami przybiera to niemal kształt moralitetu. Nasz bohater przeżywa prawdziwą psychomachię, a na swej drodze spotyka choćby dającego przestrogę taksówkarza (parafrazując: "czy jesteś pewien, że chcesz zstąpić do jaskini rozpusty, młody człowieku?"). Może nie byłoby to tak złe, gdyby twórcy oferowali nam coś jeszcze. Cała opowieść sprowadza się jednak do dylematu: zrobi test czy nie zrobi, ma AIDS czy nie ma?    

Nie pomaga też nadmierne napawanie się przez reżysera klimatem lat 80. Większość scen skąpana jest tu w syntezatorowych plamach rodem z muzycznego krajobrazu epoki. Frankie nie rozstaje się ze swoim żółciutkim walkmanem, a jego perypetiom towarzyszą dźwięki hiciorów z tamtych lat: jest Bronski Beat, jest Visage, bywa też ambitniej – słyszymy choćby piosenki Laurie Anderson czy Cocteau Twins. Ale to tylko kwiatki do kożucha. Ta muzyka udanie wprowadza nas w nastrój osiemdziesiątego piątego, ale też – przez swoją charakterystyczną podniosłość, stylizację – potęguje jeszcze wrażenie kiczowatości. Bez  dramaturgicznej głębi zamienia się w mydliny.



Johnson dodatkowo pogrąża sprawę, podrzucając nam nachalne symbole. Słowo "metafora" pada nawet w rozmowach między bohaterami: jeden z tancerzy tłumaczy drugiemu alegoryczny sens wykonywanego przez nich układu, ale tamten nie wie nawet, co to metafora. Reżyser jednak z pewnością wie. Susan Sontag pisała o chorobie jako metaforze; Johnson zaś, szukając nośnej metafory na chorobę, dostarcza nam wzorcowego przykładu na metaforę-jako-chorobę. Objawy tej dolegliwości? Splątany kabel od telefonu (czytaj: dylemat), plaga szczurów w mieszkaniu Frankiego (czytaj: groźba zakażenia), klatka dla białej myszki (czytaj: oswajanie popędu). Najlepsze jest jednak podkreślenie różnicy między drewnianą a plastikową… miską. Ta pierwsza jest wadliwa, bo pęka; ta druga już nie (czytaj: promocja bezpiecznego seksu). Diagnoza? Cóż, grafomania. W najlepszym wypadku – półtoragodzinna reklama prezerwatyw.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones