Recenzja filmu

Ludzie w hotelu (1932)
Edmund Goulding
Ferdinand Gottschalk
Purnell Pratt

Ciągle taki sam?

Kołowrót w drzwiach kręci się, kręci bezustannie, a "Grand Hotel jest ciągle taki sam. Ludzie przyjeżdżają i wyjeżdżają. Nic się w nim nie dzieje". Czyżby? Pewnego dnia elegancki
Kołowrót w drzwiach kręci się, kręci bezustannie, a "Grand Hotel jest ciągle taki sam. Ludzie przyjeżdżają i wyjeżdżają. Nic się w nim nie dzieje". Czyżby? Pewnego dnia elegancki hotelowy próg przekroczyła grupka zupełnie obcych sobie ludzi, których losy na krótką chwilę skrzyżowały się w luksusowych, ale pozbawionych charakteru wnętrzach wynajętych pokoi. Te subtelne nici wzajemnych powiązań z wyjątkową maestrią uchwycił w swym obrazie Edmund Goulding. Filmową pianę ubił, czerpiąc wszystko, co najlepsze ze znakomitej powieści V. Baum, perfekcyjnie utrwalając na ekranie klimat obecny na kartach książki. Ów klimat – mroczny, duszny i ciężki, spotęgowany przez ciemne, ciasne, niemal klaustrofobiczne wnętrza, w których poruszają się bohaterowie być może wynika z dekadenckich nastrojów, w jakich nurzał się świat lat 30. – lat bardzo ciężkich , które nastały po Wielkim Kryzysie. Obraz "Ludzie w hotelu" był filmem, który obrastał legendą już w momencie kręcenia zdjęć, ponieważ rzadko zdarza się, aby jedna produkcja zgromadziła tyle gwiazd pierwszej wielkości. Ukłony składam szczególnie w stronę Joan Crawford, wcielającej się w rolę sekretarki Flaemmchen, która graną przez siebie postać ukształtowała dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażałam. Flaemmchen w jej interpretacji jest trochę naiwną, a trochę cyniczną śmieszką, którą, pomimo pozornej beztroski, świat, a zwłaszcza mężczyźni, zdążyli już ciężko doświadczyć. Joan Crawford niemal dorównuje Lionel Barrymore grający biednego buchaltera Ottona Kringeleina, człowieka śmiertelnie chorego, który w Grand Hotelu pragnie wydać swe skrupulatnie gromadzone oszczędności i zakosztować jeszcze "prawdziwego życia". Owo "życie" to dla niego elegancki pokój z miękkim, wygodnym łóżkiem, taniec, picie szampana i gra w karty. Kringelein to obok Gruzińskiej wzbudzająca największe współczucie postać z korowodu mieszkańców tytułowego hotelu. Właśnie – Gruzińska, podstarzała primabalerina, w którą wcieliła się Greta Garbo, to najsłabszy punkt filmu. Jestem świadoma tego, że wielką artystkę winno się ukazać jako nieco chimeryczną, egzaltowaną i kapryśną, ale Garbo chwilami przekracza cieniutką granicę, jaka dzieli egzaltację od śmieszności, a grana przez nią tancerka, zamiast wzruszać, irytuje. Trudno jednak nie wierzyć Gruzińskiej, gdy ustami Garbo wypowiada słynną kwestię: "I want to be alone" i skarży się, jak bardzo jest samotna i zmęczona. Film przypomina barwną mozaikę, na którą składają się dwa światy – hotelowych gości, i mniej wyeksponowany, niepozornej służby (nie wiem, jak to jest, ale mieszkańcy Grand Hotelu są tak charakterystyczni, że pamięta się nawet epizody!). Każdy ma przypisane sobie miejsce i własną historię, opisywaną na tyle dokładnie, aby przybliżyć charakter bohatera, ale i wystarczająco płytką, aby widz nie gubił się w plątaninie nazwisk, dat i wydarzeń. Choć film "Ludzie w hotelu" kończy się kilkoma optymistycznymi akcentami, to w rzeczywistości smutna, przygnębiająca opowieść o samotności, towarzyszącej nam nawet wśród tłumu ludzi. I prawdy tej nie są w stanie osłodzić nawet piękne oczy i uroczy uśmiech Garbo.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Grand Hotel jest ciągle taki sam. Ludzie przyjeżdżają i wyjeżdżają. Nic się nie dzieje" – te słowa... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones