Recenzja filmu

Zniknięcie na 7. ulicy (2010)
Brad Anderson
Hayden Christensen
Thandiwe Newton

Ciemno to widzę

Bez prądu ciężko, co wiadomo nie od dziś. Chyba że żyje się akurat w steampunkowym świecie. Niestety bohaterowie "Zniknięcia na 7. ulicy" to współcześni Amerykanie, mieszkańcy miasta-molocha,
Bez prądu ciężko, co wiadomo nie od dziś. Chyba że żyje się akurat w steampunkowym świecie. Niestety bohaterowie "Zniknięcia na 7. ulicy" to współcześni Amerykanie, mieszkańcy miasta-molocha, uzależnieni od różnej maści urządzeń, od iPhone'ów po windy, które łączy "ożywiająca" je energia elektryczna, a bez niej ani rusz. Pewnego wieczoru następuje przerwa w dostawie prądu. Krótka i wydawać by się mogło, że zupełnie zwyczajna. Jednak kiedy światła włączają się znowu, krajobraz wygląda jak po ataku kosmitów ze "Strasznego filmu 3": po ludziach zostały tylko ubrania, biżuteria i sztuczne szczęki. Ci, którzy ocaleli, a jest ich mniej niż palców u obu rąk, muszą zmierzyć się z wszechogarniającą i wszechobecną ciemnością, która wyciąga po nich swoje szponiaste macki... A tymczasem słońce przestaje wschodzić.

Widz śledzi losy czwórki osób: młodego dziennikarza Luke'a (Hayden Christensen), chłopca imieniem James (Jacob Latimore), pielęgniarki Rosemary (Thandie Newton) i eks-pracownika kina, Paula (John Leguizamo). Właśnie im udało się nie zniknąć w ciemnościach, pozostawiając po sobie jedynie stertę ubrań. Luke'a uratowały świeczki, Rosemary zapalniczka. Cała czwórka znalazła schronienie w barze, w którym pracowała matka Jamesa. Ów bar ma to do siebie, że w jego piwnicy stoi całkiem sprawny generator prądu. Kolorowe neony rozświetlają ulicę, a z kiczowatej maszyny grającej leci klasyka rocka. Luke jednak wietrzy pułapkę. No właśnie, w całym mieście jeden bar używał akurat własnej prądnicy?... W dodatku prądnicy, która chodzi tak, jakby chciała, a nie mogła? Bohaterowie podejmują więc decyzję o opuszczeniu tylko na pierwszy rzut oka bezpiecznego schronienia...

Muszę przyznać, że "Zniknięcie na 7. ulicy" zaczęło się intrygująco i dosyć strasznie jak na horror przystało. Oto zagrożenie, które nadeszło nagle i nie wiadomo skąd. Rosemary podejrzewa, że ciemność to kara boska; Paul uważa, że ich świat pochłonęła czarna dziura. Jak jest naprawdę nie wiadomo; filmowy mrok ma jednak w sobie coś bardzo upiornego, niczym ten z horroru "Ciemność". Macki cienia sięgają po bohaterów, "pożerając" światło i zsyłając na nich halucynacje o ich najbliższych. Najstraszniejszy jest jednak fakt, że nie ma dokąd uciec przed tą ciemnością. Słońce nie wschodzi, baterie w latarkach wyczerpują się szybko, a o zapasie świeczek nikt nie pomyślał. To zagrożenie inne niż na przykład "żywe trupy". Według mnie o wiele poważniejsze.

Niestety twórcy filmu po dobrym początku przestali sobie radzić z opowiadaną historią. Już zabieg przeskoczenia w czasie o 72 godziny bardzo nie przypadł mi do gustu, bo nie wiemy, jak bohaterowie przetrwali pierwsze, najważniejsze chwile po "zaciemnieniu", kiedy zupełnie nie wiedzieli, co i jak. Scenariusz nie pozwala polubić czwórki głównych postaci; Luke miota się, udając, że nikt go nie obchodzi, że chce ocalić tylko własny tyłek; Paulowi zbiera się na wspomnienia o swoim życiu nieudacznika, który nigdy nie miał szczęścia z kobietami; Rosemary modli się, wciąż tuląc do siebie Jamesa, który sprawia wrażenie, jakby nie wiedział do końca, co dzieje się dookoła niego.

Cienie momentami są strasznie sztuczne, a przez to nieco śmieszne. Na początku filmu są zdecydowanie bardziej przerażające niż w kolejnych minutach. Podobnie jest ze scenami zapadającymi w pamięć: leżący na stole operacyjnym mężczyzna wybudzający się z narkozy, wokół którego zniknęli chirurdzy, zanim zdążyli go pozszywać czy upiorna, ubrana na różowo dziewczynka, którą widzi Luke: podobne mocne momenty są tylko w pierwszej części, potem horror traci tempo i cały swój potencjał straszenia widza.

"Zniknięcie na 7. ulicy" zaczyna się przyzwoicie, żeby szybko popaść w schematyczność. Filmu nic nie ratuje, aktorzy są sztywni, a muzyka mało wpadająca w ucho. A szkoda, bo sam pomysł miał w sobie pewną dozę oryginalności. Gdyby cała historia została poprowadzona nieco inaczej i sprawniej, pewnie zaczęłabym sypiać ze włączoną latarką koło łóżka. A tak, cóż, przynajmniej nie będę musiała zużywać tylu baterii, żeby te mogły zasilić pilot do telewizora, którego użyję, gdy następnym razem trafię na recenzowany tutaj film.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones