Recenzja filmu

Coś (2011)
Matthijs van Heijningen Jr.
Mary Elizabeth Winstead
Joel Edgerton

Coś wyszło, coś nie

Film Matthijsa van Heijningena Juniora stanowi przykład produkcji zupełnie niepotrzebnej. Nie wnosi nic nowego w świat dzieła Carpentera, ani nie próbuje go reinterpretować czy się nim bawić,
Są na świecie filmy, które nigdy nie powinny doczekać się remake'u. Zwłaszcza, jeśli jego premiera następuje 30 lat po oryginale, który od tego czasu zdążył stać się dziełem kultowym. Niestety, komercyjny potencjał niektórych tytułów skutecznie nęci kolejnych twórców. Z reguły jednak muszą oni liczyć się, nawet jeśli nie z niepowodzeniem, to przynajmniej z nieustannym porównywaniem do pierwowzoru. Zwłaszcza, jeśli tak jak w przypadku filmu "Coś" próbują zrobić prequel.


Bohaterami nowego "Cosia" są naukowcy z norweskiej bazy, której ruiny odkrywali bohaterowie filmu Johna Carpentera. To co w produkcji z 1982 roku pozostawało w sferze domysłów, tu jest główną osią fabuły. Badacze, na których czele stoi apodyktyczny Sander (Ulrich Thomsen) odkrywają na Antarktyce statek kosmiczny oraz zamarzniętego w lodowej bryle obcego. Paleontolog Kate Lloyd (Mary Elizabeth Winstead) ma wydobyć ciało z lodu, coś jednak idzie nie tak i kosmita wydostaje się na wolność. Szybko okazuje się, że ma on zdolność fizycznego upodabniania się do ludzi. Odcięta od świata ekipa będzie musiała znaleźć sposób by odzyskać wzajemne zaufanie i pozbyć się intruza.


Fabuła filmu, choć teoretycznie opowiada nieco inną historię, do złudzenia przypomina wydarzenia z oryginału. Obserwujemy więc bliźniaczo podobne sceny na czele z izolowaniem podejrzanych w osobnym budynku, czy opracowywaniem metod na identyfikację obcego. Zmieniają się co prawda szczegóły takie jak ilość podejrzanych i konkretne sposoby radzenia sobie z problemem, ale na poziomie ogólnym jest do bardziej remake niż prequel. To co jednak było atutem filmu Carpentera, czyli atmosfera nieufności i izolacji, zostaje tu całkowicie zbagatelizowane. Głównym pomysłem twórców jest znana wszystkim fanom filmów z dreszczykiem sztuczka z nagłym pojawianiem się zagrożenia. Niestety nie działa ona tak jak powinna, bowiem reżyser nawet nie próbuje kryć się ze swoimi zamiarami, dość schematycznie używając momentów wyciszenia i zagęszczenia akcji. Dopiero w drugiej połowie filmu, kiedy liczba bohaterów zostaje drastycznie zmniejszona, udaje się złapać na chwilę klimat pierwowzoru. Ulatuje on jednak dosyć szybko, bowiem pomysłem scenarzysty był wielki finał z motywem "ratowania świata" przed inwazją przybyszy z innej planety, co nie pasuje zbytnio do mimo wszystko kameralnej historii.


Nieadekwatność używanych w filmie schematów pojawia się zresztą już na poziomie bohaterów. Przyjazny z początku Sander, szybko okazuje się być typem naukowca, który bardziej od życia towarzyszy ceni zapisanie się na kartach historii. Grana przez Winstead Kate to z kolei typ jedynej racjonalnej, która w obliczu zagrożenia nie tylko zachowuje zimną krew, ale też stara się myśleć globalnie, nie dopuszczając do wydostania się kosmity poza bazę. Z pomocą przychodzi jej Carter (Joel Edgerton) będący z kolei jedyną w bazie osobą otwartą na argumenty. Reszta postaci, pełni w zasadzie role statystów, którzy mają po kolei ginąć w mniej lub bardziej drastyczny sposób. Nie dane im doświadczyć psychologicznych rozterek, czy choćby podróbki emocji, jakich doświadczali bohaterowie poprzedniego "Cosia", a co za tym idzie, ich los niezbyt nas obchodzi.


Twórcy rezygnują też z atmosfery tajemniczości, na rzecz pokazywania wszystkiego wprost. Na ekranie pojawia się więc dużo komputerowo generowanych potworów, są one jednak bardziej obrzydliwe niż straszne. Nawet jeśli efekty w momencie premiery robiły jakiekolwiek wrażenie, to bardzo szybko się zestarzały i dziś wyglądają już dosyć żałośnie. Wirtualne kreatury i wyskakiwanie na zasadzie "bu!", to niestety wszystko czego możemy się spodziewać w kwestii budowania napięcia, między bohaterami nie ma tu bowiem żadnej chemii. Nie obchodzi nas kto umiera, do pewnego momentu można mieć nawet kłopot w rozeznaniu się kto jest kim. Nie przeszkadza to jednak w niczym, od początku wiadomo przecież jak to się skończy.


Film Matthijsa van Heijningena Juniora stanowi przykład produkcji zupełnie niepotrzebnej. Nie wnosi nic nowego w świat dzieła Carpentera, ani nie próbuje go reinterpretować czy się nim bawić, puszczając oczko do fanów. Stanowi po prostu marną kalkę, zupełnie pozbawioną klimatu. Nawet pojawiająca się podczas napisów końcowych scena, będąca nawiązaniem do początku "Cosia", wydaje się być dokręcona na siłę, nie ma bowiem żadnego związku z pokazanym w filmie rozwiązaniem akcji. A skoro nie wiadomo jak skończyć, to po co w ogóle zaczynać?
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Moda na kontynuacje i filmy poprzedzające znane i lubiane hity z lat wcześniejszych nie słabnie. Czasem... czytaj więcej
W momencie, gdy dowiedziałem się o planowanym prequelu filmu "Coś" Johna Carpentera, byłem pełen... czytaj więcej
Jeżeli po obejrzeniu "Coś" z 1982 roku trapiło cię, co stało się z ekipą norweskich naukowców oraz... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones