Recenzja filmu

Epoka lodowcowa: Mocne uderzenie (2016)
Michael Thurmeier
Piotr Kozłowski
Ray Romano
John Leguizamo

Co za dużo to nie zdrowo!

Bardzo łatwo uwierzyć w czyjś zły gust, nieumiejętność czy płytkość, zwłaszcza, gdy pozory ku temu sprzyjają, a wraz z nimi opinia publiczna. Przez to słychać tłumnie niemalże wykrzyczaną
Bardzo łatwo uwierzyć w czyjś zły gust, nieumiejętność czy płytkość, zwłaszcza, gdy pozory ku temu sprzyjają, a wraz z nimi opinia publiczna. Przez to słychać tłumnie niemalże wykrzyczaną dezaprobatę nowymi serialami animowanymi czy muzyką popularną, nawet jeżeli w rzeczywistości reakcja na nie jest wyolbrzymiona. Światem rządzą pieniądze, oczywiście, ale także miłość, choć przyznanie tego umniejsza dramatyzmowi sytuacji w jakiej znalazło się nasze społeczeństwo.


Czternaście lat temu studio 20th Century Fox wypuściło do kin film, który bardzo szybko stał się jedną z czołowych animacji stojących na równi z produkcjami studia Dreamworks czy Pixar. W ciągu ponad dekady doczekał się także kontynuacji, które za każdym razem przynosiły trzykrotne zyski. Twórcy w pocie czoła pisali kolejne scenariusze, rysownicy projektowali nowe postaci, a animatorzy kreowali klimatyczne scenografie i imponujące efekty specjalne. Niestety, gdzieś w całym tym festiwalu żartów i nieprawdopodobnych przygód zagubił się duch pierwowzoru, gdzie po śmiechu przychodziło wzruszenie, i to naturalne - nie wymuszone, w niezręcznie żenujących okolicznościach. Przy piątej części "Epoki Lodowcowej" odnosi się wrażenie, że miłość twórców do całej serii stała się powierzchowna i zdystansowana.

Otóż, w "Mocnym uderzeniu" jesteśmy świadkami wyprawy mającej na celu zapobiegnięcia zbliżającej się na Ziemię katastrofy. Cała opowieść zaczyna się od kontynuacji wątku pogoni za żołędziem, w którym łakomy wiewiór dalej nieświadomie wpływa na główną linię fabularną produkcji. Rzecz ta dzieje się w przestrzeni kosmicznej, która - choć daje wiele możliwości na wybitnie piękne kadry - zostaje w większości momentów zastąpiona niezachwycająco wymodelowanym statkiem kosmicznym z często niesmacznym żartem sytuacyjnym ze Scratem oraz żołędziem w roli głównej. Punkty zwrotne w tym skeczu bywają oczywiście zaskakujące, ale także męczące, bo wyczuwalne ożywienie żołędzia nie świadczy już o nieprzychylności Fatum, a zwykłej złośliwości owocu i dalsze sceny okazują się być wymuszone - w formie i treści.

Historia reszty postaci również wydaje się być ciągnięta na siłę, jakby tak wypadało, bo trzeba rozwinąć temat małżeństwa i rodzicielstwa, skoro się ich już podjęto i jest okazja. Brzoskwinka bowiem dorosła i szykuje się już do zamążpójścia z mamutem, którego sposób bycia nie za bardzo przypadł Mańkowi do gustu. Bez wzajemności, oczywiście, ponieważ przyszły Pan Młody z godną pożałowania desperacją błaga o atencję ojca swojej narzeczonej. Ten z kolei sam nie do końca wywiązuje się ze swoich małżeńskich obowiązków, dzięki czemu twórcy mogą wprowadzić wątek, który jest niepotrzebny (i to tak niepotrzebny, że postaci same decydują się go nie rozwijać!) i odpowiednio przedłużyć czas trwania seansu bez konieczności dodawania skomplikowanych do zanimowania scen. Z wyrozumiałością mogę sprostować, że wydarzenia, jakie mają miejsce nie są zbędne pod względem ekspozycji postaci i pełniejszego naszkicowania problematyki tego wątku, jednak uważam, że taki sam wynik dałyby sytuacje lepiej napisane i poprowadzone. Niemniej, relacje między tą trójką bohaterów wychodzą bardzo wiarygodnie i nie wątpię, że widzowie w podobnych stanowiskach będą w stanie utożsamić się z nimi. Dużo gorzej mają się pozostali członkowie niekonwencjonalnego stada.

Diego, tygrys szablo-zębny, który do końca już stracił pazury zastanawia się nad spłodzeniem ze swoją partnerką potomstwa... i to jedynie na początku filmu! Rozwinięcia tego wątku nie ma, za to jest pośpieszne zakończenie, które boleśnie uderza banalnością.

Zdzich i Edek na czele z Babcią co chwila rzucają obleśnym, głupim lub zgryźliwym dowcipem, od czasu do czasu komplikując reszcie postaci dotarcie do punktu kulminacyjnego, pozwalając widzowi jedynie na jedną ciekawie zainscenizowaną sceną komediową z ich udziałem.


Wątek coraz bogatszego w zawody miłosne leniwca Sidneya, który pragnie odnaleźć uczucie u innej osoby, zostaje potraktowany niespodziewanie bardzo ironicznie. Nowo wprowadzona postać Leni jest bowiem gustownie zaprojektowana i napisana: widoczne uosobienie dobra oraz wrażliwości z niezaprzeczalnie obecnym urokiem i przyjemną charakteryzacją stanowią gigantyczny kontrast do pozostałych bohaterów z całej serii! Lenia prezentuje się jako pełna wigoru i naturalnego piękna nawet kiedy nie jest pełna życia. Okazuje się dla Sida wymarzoną partią, nie tylko ze względu na wygląd, ale także sposobu w jaki ona go postrzega; w przeciwieństwie do poprzednich sympatii leniwca niestraszne są jej jego niedoskonałości - widzi je niemalże jako zalety. I na tym polega paradoks rozwinięcia tego wątku romantycznego. Twórcy zawarli w nim przykrą prawdę, jaką rządzą się związki damsko-męskie (i nie tylko), przez co pozornie wzruszająca i czarująca historia miłosna kończy się w rzeczywistości słodko-gorzko. Bez względu na to, jakie widz ma w tej kwestii zdanie, uważam, że scenarzystów (Michael J. Wilson; Michael Berg; Yoni Brenner) należy docenić za chęć urozmaicenia opowieść w ironiczny podtekst.

Wielbiciele "Ery Dinozaurów" mogliby poczuć się usatysfakcjonowani powrotem Bucka, gdyby tylko jego sprawnie prowadzona postać nie została porzucona na pastwę nieśmiesznego stanu, w jakim się niespodziewanie znajduje w połowie filmu. Jest to o tyle przykre, że bohater ten wprowadza do całego widowiska naprawdę sumiennie zrealizowane sceny pieszczące i oczy, i uszy (imponujące "Figaro" Pavarottiego w wykonaniu Waldemara Barwińskiego czy Simona Pegga). Za nim pojawiają się także nowe postaci w roli "zawsze potrzebnych" antagonistów, których wątek nie jest warty niedbałej i banalnej puenty jaką nam ostatecznie się dostarcza.

Film jest ładny pod względem wizualnym (Renato Falcão - zdjęcia; Michael Knapp - scenografia). Ujęcia kosmosu i asteroid nie zapierają tchu w piersiach, jednak nie są przy tym brzydkie. W dymie i pyle po spektakularnych wybuchach i eksplozjach na szczególną uwagę zasługują sceny w lesie oraz Geotopii, która paletą barw oczarowuje wystarczająco mocno, by żałować, gdy nadchodzi czas na pożegnanie się z nią.


Tak entuzjastycznie jednak nie można wypowiedzieć się na temat aktorów w polskiej wersji językowej filmu. Cezary Pazura zebrał swoje laury już dawno temu, ale nie wyróżnił się od tego czasu niczym szczególnym poza wiernym kopiowaniem dykcji Johna Leguizamo. Wraz za nim podążają Piotr Fronczewski oraz Wojciech Malajkat, jednak im dalej w obsadę, tym nieprzyjemniej. Karina Szafrańska jest bowiem płaska i nijaka, a Dominika Kluźniak z Brygidą Turowską przy boku bazują wyłącznie na swoich charakterystycznych barwach, które brzmią tu wyjątkowo irytująco i niewiarygodnie. Najwidoczniej polska obsada dubbingowa nie podziela miłości i zaangażowania swoich zagranicznych odpowiedników. Wyjątkowo przyjemnie natomiast słucha się popisów wokalnych Barwińskiego oraz nieśmiałego występu Aleksandry Kowalickiej, która swoją interpretacją postawiła postać Brooke (w polskiej wersji Lenia) w trochę innym świetle, wybieliła ją niemalże.

Największym zawodem całej produkcji jest jednak reżyseria (Mike Thurmeier), która swoim brakiem spójności niszczy cały potencjał. Wszyscy doskonale rozumieją, że seria jest kontynuowana w głównej mierze na siłę, a koncepcja mogła się zestarzeć i nie wybrzmieć tak, jak to zrobiła czternaście lat temu, ale zawsze można utrzeć komuś nosa, a przynajmniej się postarać. I rzeczywiście widać próby ratowania całego widowiska, niestety nie zawsze do końca świadome. Ponieważ typowe i znane z innych tekstów kultury prowadzenie wątków przeplata się z zaskakująco satysfakcjonującymi rozwiązaniami fabularnymi. Niektóre zabiegi są zbędne, wręcz rozpraszające, a jednak zdarza się uśmiechnąć czy pokiwać z uznaniem głową. Nie jest to kino ambitne, ale odczuwa się silne pragnienie znaczenia czegoś w świecie animacji. Ten samorodny strach przed zaszufladkowaniem podrzuca widzowi od czasu do czasu niegrzeczny, a czasem wręcz wulgarny żart, czy erotyczny podtekst ku uciesze gawiedzi, by za chwilę inteligentnie wydrwić schematyczne rozwiązania i podjąć poprzez postaci bardziej racjonalne decyzje! Ale nie nazwałbym takiej reżyserii kinem dla każdego, ponieważ nie jest to pochwalany sposób na bawienie dzieci (żarty rodem tych o pierdzeniu i kupie), a i te bardziej ambitne elementy produkcji najwidoczniej miały głównie na celu uratować twórców przed nieprzychylnymi recenzjami zarzucającymi płytkość i komercjalizm.

I owszem – przed moją się obronili! Przez ostatnie dwanaście lat z politowaniem obserwowałem przygody tej stopniowo powiększającej się ekipy animowanych zwierząt z czasów prehistorycznych, pogardzając przy tym zarówno grafiką komputerową, jak i linią fabularną kolejnych produkcji. Przypadek sprawił, że kilka dni temu trafiłem na salę kinową na ten właśnie seans, i choć pierwotnie starałem się być wierny swoim długo konserwowanym poglądom, to po wielokrotnej analizie całego filmu przyznałem sam przed sobą, że był on tworzony z miłości - miłości do postaci, klimatu i widowni.

Cała produkcja jest bowiem bardzo optymistyczna, bez względu na to co się na ekranie dzieje. Łatwo dostrzec zabiegi mające na celu poruszyć widza i wprowadzić go w stan nostalgii, a przy okazji nakierować go na pozytywne myślenie, dając nadzieję, że każdy kiedyś znajdzie szczęście. I choć to banalne przesłanie, to jest wierne wszystkim poprzednim częściom serii i okazuje się naprawdę budujące. Twórcy przy pracy nad swoim najnowszym filmem mieli też na uwadze, że przywiązanie do znanych i lubianych już bohaterów jest bardziej korzystne, ponieważ pozawala nam łatwiej zaangażować się emocjonalnie, a to idzie z bardziej emocjonującym seansem. Oczywiście, można przez to zarzucić twórcom żerowanie na naiwności widza dla większego zarobku, ale osobiście nie przeszkadza mi, kiedy ktoś wykonując swoją pracę bogaci się starając się jak najbardziej umilić mi czas.

Przykre jednak jest to, że film miał być skierowany do dzieci, a bardzo łatwo zarobić na ich niedojrzałości czy niewykształconym guście. Wolałbym, żeby studio 20th Century Fox swoim niewątpliwym sprytem i zaradnością rozwijało w nich poczucie dobrego smaku i wrażliwość, wykorzystując więcej ambitnych zabiegów i konwencji. Jako że, odniesienia do popkultury, choć bardzo urzekające i korzystne, mogą być tylko promocją dla widza, a nie stanowić o wartościowości filmu.


Z całą pewnością gdzieś w międzyczasie zaginął duch pierwszej "Epoki lodowcowej". Gdy obserwujemy, jak ciepłe i zgrane ze sobą postaci w arthousowej formie co jakiś czas nieudolnie silą się na prostackie żarty, by w następnej scenie błyskotliwie uniknąć kłopotów, a na koniec pośpiesznie rzucić ostygniętym morałem, bo marnowały czas na skończenie zapychającego czas wątku pobocznego, to jednak trudno się nie oprzeć wrażeniu, że reżyser nie do końca wiedział, co robił. Śmiech jest przede wszystkim z pożałowania, a wzruszające sceny są żenujące. Czy tego chciano?
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Epoka lodowcowa: Mocne uderzenie" to najnowsza, piąta już część kultowej animacji, która zebrała rzesze... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones