Recenzja filmu

Iluzjonista (2010)
Sylvain Chomet
Jean-Claude Donda
Edith Rankin

Czary-mary

Efekt zacierania się kształtów dawnego świata Chomet uzyskał dzięki kapitalnej stronie wizualnej. Złożony z narracyjnie spójnych mikroscenek (skeczy), film prezentuje się olśniewająco.
Żyjemy w erze animowanych cudów. Podczas gdy dystrybuowany w Polsce ogół amerykańskiej i europejskiej produkcji fabularnej trzyma najzwyklejszy, sinusoidalny poziom, pojawiające się w obiegu kinowym animacje to zazwyczaj dzieła z najwyższej półki. Nie inaczej jest z francuskim "Iluzjonistą" Sylvaina Chometa.

Skecz jak z polskiego kabaretu. Artysta dwoi się i troi, ale widzowie miny mają pokerowe. Lata pięćdziesiąte dobiegają końca, piaski czasu przysypały przedwojennych magików. Rockandrollowy zespół doprowadza publiczność do wrzenia, a gdy przedstawienie dobiega końca, na starego iluzjonistę patrzą już tylko ci, którzy zdarli gardła i nie mają siły protestować. Londyn, Edynburg, irlandzka prowincja – wszędzie pada. Z deszczu pod rynnę. Poznana po drodze dziewczynka, pokojówka z prowincji, wciąż wierzy w magię. Bohater będzie w stanie zatrzymać ją w krainie cudowności. Do czasu.

Scenariusz filmu oparto na niezrealizowanym scenariuszu Jacques'a Tatiego. Bohater, Tatischeff, przejął rodowe nazwisko reżysera. Przypomina go aparycją, gestykulacją, mimiką, w swojej nieporadnej walce ze "złośliwością rzeczy martwych" kojarzy się z Panem Hulot – najsłynniejszym porte-parole artysty. Ale to nie wszystko. Scenariusz wykorzystany w "Iluzjoniście" był emocjonalnie gęstym i przesyconym smutkiem wyznaniem Tatiego – spowiedzią skierowaną w stronę nastoletniej córki. Film Chometa przesiąknięty jest tym uczuciem. Jak również nostalgiczną tęsknotą za elegancką, "szacowną" sztuką, pozbawioną rebelianckich aspiracji.

Efekt zacierania się kształtów dawnego świata Chomet uzyskał dzięki kapitalnej stronie wizualnej. Złożony z narracyjnie spójnych mikroscenek (skeczy), film prezentuje się olśniewająco. "Martwotę" pięknie odmalowanych krajobrazów podkreślają dynamiczne, ruchome elementy, głównie ludzie, zwierzęta, samochody. Bogactwo detali oraz sposób kadrowania przywodzą z kolei na myśl klasyczne, dwuwymiarowe przygodówki point 'n' click, które święciły triumfy na arenie gier wideo w dalekiej przeszłości. Bez względu na to, czy razem z bohaterem pijemy herbatę w zatęchłym mieszkanku, czy spacerujemy skwerem w Edynburgu, jest na czym zawiesić oko, zwłaszcza, że Chomet – doświadczony komiksiarz – "ukrywa" w detalach całkiem sporo informacji. Np. satyryczny obraz Londynu budowany jest w oparciu o łatwe do przeoczenia szczegóły (nazwa lombardu "Brown and Blair" nawiązuje do dwóch ostatnich premierów Wielkiej Brytanii, itd…)

Chomet i Tati, animacja i fabuła, spotykają się w jednej scenie. Na ekranie widzimy przez chwilę puszczony w rysunkowym kinie fragment "Mojego wujaszka". Hołd zostaje złożony, Pan Hulot dostaje kolejne pięć minut. I choć najprawdopodobniej Tatischeff nie będzie bisował, warto było zobaczyć jego ostatnie show.  
1 10 6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones