Recenzja filmu

Beowulf (2007)
Robert Zemeckis
Ray Winstone
Anthony Hopkins

Digitalizacja poematu

Scenariusz do filmu powstał koło VIII wieku. Niestety, jakiś leniwy drań zaniedbał wynalezienia kina, więc rękopis musiał dobrych parę setek lat odleżeć na półce, aż pojawili się bracia Lumiere,
Scenariusz do filmu powstał koło VIII wieku. Niestety, jakiś leniwy drań zaniedbał wynalezienia kina, więc rękopis musiał dobrych parę setek lat odleżeć na półce, aż pojawili się bracia Lumiere, Hollywood, sflaczały Anthony Hopkins, ponętna Angelina Jolie, beznadziejna grafika komputerowa, a wreszcie, aż panowie Gaiman i Zemeckis, skądinąd nieźli twórcy w swoich dziedzinach, postanowili odkurzyć starą opowieść. Efekt jest na przemian komiczny (ukrywanie przyrodzenia Beowulfa w sposób jednoznacznie kojarzący się z Austinem Powersem), na przemian żałosny - ostatecznie, na historię składają się trzy walki i parę fatalnych dialogów. Modele 3D rzekomo są wzorowane na użyczających głosu aktorach, lecz poza Johnem Malkovichem i naładowaną estrogenem Angeliną, z początku trudno poznać, kto tego głosu użycza, dopiero lista płac rozwiewa nagromadzone wątpliwości. Historia Beowulfa, który przybywa, aby wyzwolić zabite deskami królestwo od zmory, jaką jest dziecko Hopkinsa i Jolie, czyli ojciec Marty'ego McFly'a z "Back to the future", nie może być ciekawa. Plan opowieści sprowadza się do kilku punktów: zabicie Grendela po przydługiej walce, eksponującej nagie, muskularne, spocone, doskonale wyrenderowane ciało stuprocentowo heteroseksualnego Beowulfa; zemsta mamusi Grendela; jasno zasugerowany, podkreślający heteroseksualizm, ekstatyczny seks i przymierze z mamusią wspomnianego Grendela; zerwanie przymierza i wynikająca z tego ostatnia przydługa walka (tym razem w ubraniu) ze smokiem... i koniec filmu. Krótko mówiąc, fabuła jest przewidywalna nawet dla osób, które z wczesnośredniowieczną literaturą nie miały nigdy nic wspólnego, a "Beowulf" brzmi dla nich jak nazwa nazistowskiego samolotu myśliwskiego - co przy okazji załatwia sprawę spoilerów w tekście: jeśli sam po 30 minutach seansu nie doszedłeś do tego, jak ten film się skończy, jesteś nie dość rozgarnięty, aby dotrwać aż do trzeciego akapitu tej recenzji. Dialogi zasłużyły na specjalną uwagę - dla osób niewymagających bełkotu polskiego lektora, będą źródłem niezłej zabawy. Proponuję, żeby za każdym razem, gdy usłyszymy jak aktor wygłasza naładowaną niestrawnym patosem kwestię, gramatycznie stylizowaną na średniowieczny angielski, przy czym mówi z dziwacznym akcentem (gdyż zbyt wiele wody w rzekach upłynęło, aby współcześni mogli mieć choćby najmniejsze pojęcie o tym, jak ów akcent brzmiał naprawdę) - wypić łyk dowolnego napoju alkoholowego. W ten sposób, jeszcze zanim zakończy się pierwszy akt, będziemy dość pijani, aby podobała się reszta filmu. Film jest swego rodzaju kolekcją dużych... no, a przynajmniej znanych nazwisk. Jest to też pewien powód, aby poświęcić 113 minut z życiorysu na obejrzenie tego obrazu: można zobaczyć, że znane nazwiska nie gwarantują dobrej rozrywki. Ani głębi, bądź wzbudzenia u widza jakichkolwiek emocji. Ani wierności wobec oryginalnej, tysiącletniej opowieści. Niemniej, wszystkie powyższe wady są całkowicie zrekompensowane: ostatecznie, któż nie marzył o ujrzeniu krągłych, jędrnych, posmarowanych złocistym nektarem, pozbawionych najmniejszych śladów sutków, piersi komputerowo generowanej Angeliny Jolie...?
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Chyba każdy szanujący się miłośnik kinematografii kojarzy postać amerykańskiego reżysera i scenarzysty... czytaj więcej
Nie tak dawno temu mieliśmy możliwość obejrzeć nieco mniej wypasioną wersję słynnej anglosaskiej legendy... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones