Recenzja filmu

Dzień dobry, kocham cię! (2014)
Ryszard Zatorski
Aleksy Komorowski
Barbara Kurdej-Szatan

Do widzenia

Nazwisko reżysera brzmi jak wyrok. Ryszard Zatorski uczynił termin "polska komedia romantyczna" synonimem obciachu i rozrywki z najniższej półki. Szczątkowe scenariusze pisane na modłę
Nazwisko reżysera brzmi jak wyrok. Ryszard Zatorski uczynił termin "polska komedia romantyczna" synonimem obciachu i rozrywki z najniższej półki. Szczątkowe scenariusze pisane na modłę TVN-owskich szlagierów, drętwi serialowi aktorzy w drogich ciuchach i tanich pozach, wreszcie siermiężny, sitcomowy humor i  wzruszenia zaprogramowane w arkuszu kalkulacyjnym – z filmu na film Zatorski udowadniał, że nie ma takiego dna, by nie dało się zapukać od spodu.  Choć w "Dzień dobry, kocham cię" pukania nie słychać (trudno byłoby przebić potworne "Dlaczego nie!"), wciąż mamy do czynienia z półproduktem skierowanym do  widza, dla którego jedyna różnica między kinem a telewizją to rozmiar ekranu.



On (Komorowski) jest lekarzem o wdzięku modela z billboardu Tommy'ego Hilfigera. Ona (Kurdej-Szatan) to pracownica korporacji, urocza niczym blondynka z reklamy Playa. Strzała Amora przeszywa ich  serca na wylot w rytm piosenki Meli Koteluk, jeszcze zanim zdążą otworzyć usta (w sumie nie ma co się dziwić: gdy bohaterowie próbują flirtować, przypominają świnki morskie obsługujące Wielki Zderzacz Hadronów). Basia i Szymon wymieniają się numerami telefonów, a potem każde odjeżdża w swoją stronę z nadzieją na ponowne spotkanie i miłość do grobowej deski. Splot pechowych okoliczności sprawi jednak, że szanse na wspólne potomstwo spadną niemal do zera. Zwłaszcza, gdy wokół Basi zacznie kręcić się bogaty utracjusz (Garlicki), planujący za wszelką cenę zawlec ją przed ołtarz.

Kiedyś Zatorski kazałby bohaterom wozić się wypasionymi limuzynami. Dziś sadza ich raczej za kierownicą kolarzówki albo zachęca do jazdy na rolkach. Odchudził również metraż mieszkań, zaś eleganckie restauracje zastąpił modnymi miejscówkami ze stołecznego Placu Hipstera, pardon, Zbawiciela. Są to jednak kosmetyczne zmiany, pod którymi kryje się ta sama cudaczna rzeczywistość rodem z nagłówków "Cosmo" i folderów reklamowych. Nie może w niej zabraknąć nachalnego product placementu (marka samochodu, fitness club, a nawet swojski kwas chlebowy - to dopiero miłość na bogato!) oraz pocztówkowych obrazków Warszawy. Sztuczność tego świata podkreśla karykaturalna kreacja  Barbary Kurdej-Szatan, której mizdrzenie ewidentnie myli się z aktorstwem. To, co mogło bawić w spotach wspomnianego operatora komórkowego, tutaj woła o pomstę do nieba i twardą reżyserską rękę. Niespodziewanie na główną gwiazdę filmu wyrasta Paweł Domagała, który jako gamoniowaty kumpel Szymona w pojedynkę próbuje rozkręcić komediową karuzelę.



Nieuchronny happy end skojarzył mi się z dialogiem z filmu "Annie Hall" Woody'ego Allena: Wyglądacie na szczęśliwą parę. Czemu to zawdzięczacie? Ona: Jestem bardzo płytka i nieciekawa. Nie mam żadnych pomysłów ani nic do powiedzenia. On na to: A ja jestem dokładnie taki sam.
1 10
Moja ocena:
3
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones