Recenzja filmu

Różowe lata (1997)
Alain Berliner
Michèle Laroque
Jean-Philippe Écoffey

Dziewchłopczynka

Mógł powstać wielki film o stawianiu czoła nienazwanym siłom mającym źródło w mózgu, w duszy bądź w genitaliach. Ale nie powstał. Ach, szkoda, szkoda, że to nie jest wielki film. Nie ja
Mógł powstać wielki film o stawianiu czoła nienazwanym siłom mającym źródło w mózgu, w duszy bądź w genitaliach. Ale nie powstał. Ach, szkoda, szkoda, że to nie jest wielki film. Nie ja jeden dostrzegłem w nim zadatek na wielki film, bo w 1997 roku na kilkunastu festiwalach przyznano "Różowym latom" mniejsze lub większe wyróżnienia i nagrody. Mógł to być film wybitny, bo jego dramaturgicznym fundamentem jest naprawdę ważna sprawa - problem, jakim jest dla człowieka jego seksualność. Przenikliwie celne jest potraktowanie tego problemu już w zamiarze scenariuszowym - opis przez początek, przez szukanie jasności w sytuacji całkiem mrocznej. Oto chłopak odkrywający płciowość odkrywa swoją inność. Dowiaduje się, że jest chłopcem, i jednocześnie uświadamia sobie, że nie chce być chłopcem - chce być dziewczynką. Dlaczego więc nie powstał wielki i głęboki film o człowieku w pułapce losu, o stawianiu czoła nienazwanym, nieujawnianym siłom, tkwiącym w mózgu czy we krwi, w duszy lub genitaliach? Debiutanci często wypuszczają z rąk wielkie szanse, a zarówno reżyser, jak i producent "Różowych lat" to debiutanci. Debiutant nosi często w sobie latami liczne pomysły na film, mocne jak nakręcone sprężyny, pchające go w wielu kierunkach naraz. Kiedy pojawia się szansa nakręcenia pierwszego filmu, zamiary pchają się wszystkie jednocześnie. W "Różowych latach" widać przede wszystkim zamiar zrobienia szyderczej komedii o współczesnej klasie średniej, warstwie płacących raty pracowników umysłowych. Ich podobne do siebie domy na wystrzyżonych trawnikach tworzą dzielnice przeciętności, nudy, zadufania podszytego niepewnością, konwenansów, podejrzliwości. Ludovic, chłopiec dziewczynką podszyty, rodzi się w takiej dzielnicy, w takiej rodzinie. Dzieci z podobnych rodzin spotyka w szkole. To oczywiście wzmacnia jego dramat o fakt społecznego odrzucenia, ale dla scenarzysty i reżysera stwarza pokusę ucieczki od tragedii losu w rodzajowość, w obserwacje środowiskowe, w satyrę antymieszczańską. Jakby tej jednej bocznej ścieżki było mało, pojawia się kolejna - film o tyranii reklamy. Wszystkie rozterki małego Ludovica, jego rodzeństwa i rodziny mają jako swoje odniesienie podwójny kicz reklamy, podwójny fałsz. Bo nie chodzi tu po prostu o propagowane przez reklamę mity szczęścia opartego na idealnej i obfitej konsumpcji. Przedmiotem reklamy nie jest szczęście ludzi, ale proponowane dzieciom szczęście lalek, szczęście infantylno-dorosłe, erotyzm z sypialni plastikowej Barbie, małżeństwo pobłogosławione przez misia. Widz zaczyna widzieć, że chłopiec nie chce być dziewczynką, ale lalką Barbie z reklamy. Za piersiastą wróżką sypiącą animowane bąbelki, gwiazdki i cekiny fruną sny na jawie nie tylko małego chłopcodziewczęcia. Także jego matka w chwili, gdy wszystko wali się na dobre, ucieka ze świata życia w świat reklamowej manipulacji. Przystawia drabinę do billboardu przedstawiającego świat szczęśliwych lalek - i hop! Już jest w narkozie plakatu. Być może dla wielu te dygresje i boczne wątki będą właściwą wartością dającą film "miły i ciekawy". Może zresztą ze względu na gusty tych właśnie widzów Berliner uciekł od swojego jakże celnie wybranego wątku głównego? Mnie jednak szkoda tego, co mogło być. Berliner nie doprowadził do kresu tragedii o uwięzieniu dziecka w fizjologii jego płci - a był na dobrej drodze. Mógł stworzyć dzieło groźne, bluźniercze, ironiczne. Dał tego dowód, gdy pokazał chłopca wycofującego się z życia, uciekającego w niebyt przed genetyczną pomyłką, zamykającego się w zamrażarce w garażu rodziców z krzyżem w rękach złożonych na piersi. Można więc przypuszczać, że reżyser za bardzo uwierzył w anegdotę, nie docenił siły symboli. A przecież z symboli buduje się struktury łączące widza z kosmosem, wiecznością, przeznaczeniem, sensem. "Różowe lata" kończą się naiwnym happy endem. Rodzina jednoczy się w miłości, po przeprowadzce nowe otoczenie okazuje się tolerancyjne. Znajduje się nawet dziewczynka-chłopczyca gotowa zamienić sukienkę na kowbojski strój Luda. Wychodząc z kina, pomyślałem sobie, że Berliner odrzucił drogę do wielkiego filmu, która proponowała opowiedzenie tragicznego mitu, bo wybrał drogę inną... Bruno Bettelsheim, amerykański psycholog leczący dzieci zaburzone psychicznie, a zarazem największy chyba współczesny teoretyk baśni, napisał w swoim dwutomowym dziele "Cudowne i pożyteczne": Nie stawiając żadnych wymagań baśń dodaje otuchy, budzi nadzieję na przyszłość i zapewnia, że wszystko dobrze się kończy (...). Baśń zapewnia dzieci, że w końcu osiągną one przewagę nad olbrzymami - to jest, że dorosną i wówczas same będą jak olbrzymy... dziecko bierze w fantazjach odwet na dorosłych za zagrożenie, jakie w jego życiu pociąga za sobą ich dominacja... Czy film Berlinera zgarnął te wszystkie nagrody za to właśnie? Za to, że jest bliski wyzwalającej baśni?
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones