Recenzja filmu

Totalny kataklizm (2008)
Jason Friedberg
Aaron Seltzer
Matt Lanter
Vanessa Lachey

Granica przekroczona

Co różni człowieka od zwierzęcia? Po pierwsze – świadomość. Po drugie – dusza (jeśli ktoś nie wierzy, to już inna sprawa). I wreszcie – poczucie humoru. Śmiejemy się z dowcipów, żartów
Co różni człowieka od zwierzęcia? Po pierwsze – świadomość. Po drugie – dusza (jeśli ktoś nie wierzy, to już inna sprawa). I wreszcie – poczucie humoru. Śmiejemy się z dowcipów, żartów sytuacyjnych, rzeczy abstrakcyjnych i tych zwykłych spraw codziennych, które zostały nam przedstawione w karykaturalny sposób. Zapewniam Was jednak, że jeśli jakieś zwierzaki mogłyby się śmiać, to pewnie robiłyby to przy scenach pierdzenia, wymiotów czy bekania. No bo chyba normalny człowiek, nawet taki, który lubi jeść makaron nosem (a tacy się zdarzają, wiem, bo znam), nie będzie płakał ze śmiechu na scence, w której szablozębna Amy Winehouse po wypiciu galonu bliżej niezidentyfikowanego trunku zaczyna bekać jakiemuś jaskiniowcowi w twarz… kilkanaście razy. A to dopiero pierwsza ze scen w "Totalnym Kataklizmie". Po jej obejrzeniu spytałem siebie – czy trafiłem na seans czy do chlewu, gdzie podobne dźwięki są na porządku dziennym. Tak, wiem, że powinienem się spodziewać żenującego poziomu po filmie stworzonym przez dwóch pajaców gmerających wcześniej przy słabych "Komedii Romantycznej" i "Wielkim Kinie" i absolutnie beznadziejnym "Poznaj moich Spartan". Na co liczyłem po czymś, co przez serwis IMDB.com uważane jest za największą porażkę kinematograficzną w historii? Szczerze? Oczekiwałem znacznie mniej, niż było mi dane. Powiem więcej – widziałem o wiele gorsze filmy, które do tej pory śnią mi się po nocach (np. "The Apocalypse"). Jednak nie popadajcie w błędne przekonanie, że warto wydać kasę na bilet do kina, bo podobne przeżycia możecie sami mieć w domu, na przykład wcierając sobie rtęć w oczy. Czym więc jest ten film, na którego nawet w dniu premiery, prócz zdesperowanego mnie i mojego kolegi (albowiem byliśmy na głodzie kinowym) wybrały się aż cztery osoby (z których nie śmiała się żadna, ja przynajmniej nie słyszałem). Już spieszę z odpowiedzią – to po prostu zlepek durnych scen parodiujących niemal wszystkie produkcje, które weszły ostatnimi czasy do kin. Prócz absolutnej głupoty ten obraz aż emanuje syfem związanym z ogromną ilością ośmieszanych dzieł filmowych – ośmieszając w rzeczywistości samego siebie. Fabuła absolutnie nie trzyma się kupy (bo sama nią jest), a każda następna scena przedstawia bohaterów danego blockbustera w dość groteskowej sytuacji. Po prostu. Żeby coś dać, nie ważne kogo, nie ważne po co, po prostu parodia ma być i już. A wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? Fakt, że utalentowani reżyserzy w większości przypadków nie zapoznali się bliżej z oryginałami, a to, co postanowili dolać do swojego woreczka parodyjnych wymiocin, jest po prostu zaczerpnięte ze zwiastunów! Nic więc dziwnego, że skoro pokuszono się o taką politykę „artystyczną”, sama fabuła jest głupia, bez polotu i odtwórcza niczym połowa polskich komedii romantycznych. Pewien chłopak ma proroczy sen, w którym pogina w stroju jaskiniowca po Mezopotamii, napotykając po drodze różne, kretyńskie osobowości, których typowy Polak zapewne nie kojarzy (chyba, że obeznany jest z masową kulturą zza oceanu i jej "gwiazdkami"). Od jednej z nich słyszy przestrogę, jakoby wkrótce miał się skończyć świat, a jedyną szansą na jego ocalenie jest… odłożenie Kryształowej Czaszki na miejsce. Obudzony i przestraszony młodziak opowiada o obawach swojej dziewczynie, którą po chwili rzuca. Ni z tego, ni z owego wywala babkę z wyra. Ją, oraz Murzyna w hełmie wikinga i jakiegoś karła o nieprzyjemnym wyglądzie. Taaaaaa…. nawet ja nie zrozumiałem puenty – o ile takowa była. Później jest imprezka stylizowana na "Moją słodką szesnastkę" z programu MTV, gdzie do bohatera dołącza kilka nowych postaci, które będą mu towarzyszyć, aż do końca wyprawy, albo przynajmniej dopóki nie przygniecie ich wielki kamień spadający z nieba, albo szalone wiewiórki nie przegryzą im kręgosłupa. A Wy myśleliście, że to moje filmy są chore. Wiecie, co mi to wszystko przypomina? Samobójczy atak na kinematografię. Autorzy dorwali większość superprodukcji, przy okazji załatwiając siebie (jakichś odbiorców trzeba mieć, a oni zbezcześcili wszystko, co wpadło w ich krzywe łapska, więc pewnie stracili nawet tego jednego kolesia, który chodził na każdy seans, by nagrać obraz kamerą i wrzucić go do neta). A oberwało się nie tylko filmom kinowym, bo i rozrywkowym programom telewizyjnym, komercyjnym supergwiazdom, a także… reklamom i filmikom internetowym. Mowa tu o dość znanej piosence "I'm fucking Matt Damon", której coraz to nowsze wersje można było znaleźć w otchłaniach cyber-sieci. Jednak wersja z "Totalnego Kataklizmu" zrypała całkowicie – na swój sposób – uroczy i chwytliwy oryginał. Ponieważ brak mi słów opisujących obecne cierpienie mego pogiętego już umysłu, przejdę do plusów obrazu – czyli kilku scenek, które pomimo swego idiotyzmu, bardzo mnie rozbawiły. Pierwsza, to parodia "High School Musical 3". Aktorzy, poprzebierani za odświechtane, przecukrzone młodziaki rodem z hollywoodzkiego liceum, biegają, tańczą i śpiewają całkiem fajną i miłą dla ucha piosenkę, wyśmiewającą wszystko, co wpadło twórcom do głów (jednak zważając na dominujący typ humoru, nie ma co oczekiwać na cięty dowcip rodem z prześmiewczego South Parku, to chyba jasne). Inna – i zdecydowanie najlepsza w całym filmie – była scena, na której muzykalne gryzonie z "Alvina i Wiewiórek" śpiewały sobie jakieś boogie, by po chwili przerzuć się na ostre brzmienia death metalu i utwory o spijaniu krwi etc. – wymiękłem, po prostu bomba. Całkiem niezła była też próba przedstawienia Beowulfa jako totalnego prostaka, którego główną umiejętnością jest podanie swego imienia… wiem jak to brzmi, ale czasami proste rzeczy śmieszą najbardziej. Coś ostatnio staczają nam się te wszystkie filmy z "Movie" w tytule. "Superhero Movie" było znośne, ale niestety nie najwyższych lotów. "Totalny Kataklizm" – jak sama nazwa wskazuje – nie popisał się klasą, lecz za to zapisał się w historii jako jeden z największych amerykańskich gniotów. Jeśli chcecie go zobaczyć, polecam poczekać aż puszczą go w TV (albo w necie, bo dla takich filmów powinno się zalegalizować piractwo). Do kina jednak iść nie warto. Tym bardziej, że można dostać zawału z przerażenia podczas seansu. Serio! Ten film straszy! Szkoda tylko, że niedoróbkami i lekkomyślnością autorów. Nie polecam.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nie dowierzam temu, co zobaczyłem na ekranie. Jason Friedberg i Aaron Seltzer, tandetni i kiczowaci... czytaj więcej
Nareszcie jest. "Znakomita" parodia, która z powodzeniem może konkurować z takimi klasykami tego gatunku... czytaj więcej
Film podobno z założenia miał być głupi, miał bezlitośnie wyśmiewać i parodiować hity ostatnich lat, miał... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones