Recenzja filmu

Mój tydzień z Marilyn (2011)
Simon Curtis
Michelle Williams
Kenneth Branagh

I wanna be loved by you...

Wybrałam się któregoś lutowego dnia do empiku, w poszukiwaniu ciekawych plakatów do mojego mieszkania, taki kaprys, żeby trochę udekorować, upiększyć wnętrze. Moją uwagę przykuł dość spory
Wybrałam się któregoś lutowego dnia do empiku, w poszukiwaniu ciekawych plakatów do mojego mieszkania, taki kaprys, żeby trochę udekorować, upiększyć wnętrze. Moją uwagę przykuł dość spory wybór obrazów z wizerunkiem Marilyn Monroe, było ich chyba z 15, może 20, każdy przedstawiał ikonę kina, w różnych gestach, pozach, strojach. Jednak mnie najbardziej zainteresował jeden, w stylu retro, gdzie blond piękność patrzy nieobecnym wzrokiem w innym kierunku aniżeli obiektyw. Dziwne wydało mi się to, ponieważ Marilyn kochała być fotografowana i zawsze patrzyła w stronę fotografa. Tutaj było inaczej, zdjęcie wyglądało jakby robione z zaskoczenia, poza kontrolą, niespodziewanie. I dlatego wydało mi się piękne. Bo Marilyn była na nim naturalna, bez sztucznej pozy, bez wystudiowanego uśmiechu, po prostu zwykła kobieta, nie gwiazda, którą przecież była.

Jako osoba od urodzenia zakochana w kinie, staram się być na bieżąco z repertuarem, a także z wydarzeniami w świecie filmu. Jest początek marca, kilka dni po rozdaniu Amerykańskich Nagród Filmowych. Zarwana noc i spuchnięte oczy, to niewielkie poświęcenia, dla możliwości przeżycia wzniosłych chwil, których doświadczyłam 27 lutego, gdy Oscara za najlepszą rolę żeńską otrzymała moja ukochana Meryl Streep, za rolę Margaret Thatcher w "Iron Lady". Czy miała silną konkurencję? Będąc subiektywna, śmiem wątpić, może dlatego, iż prawie wszystkie aktorki wśród nominowanych, poziomem gry były słabsze od Żelaznej Damy. Podkreślam prawie wszystkie, bo niestety nie miałam okazji przed ceremonią obejrzeć  Michelle Williams – odtwarzającej rolę najsławniejszej blondynki na świecie, ikony kina – Marilyn Monroe. Dlatego teraz postanowiłam to nadrobić i wybrać się do kina, aby obejrzeć "My week with Marilyn".

Historię MM znają chyba wszyscy, nie będę więc jej szczegółowo przedstawiać. Film Simona Curtisa, oparty jest na kilku dniach z życia seksbomby Hollywood, w trakcie których poznajemy kulisy kręcenia filmu "Książę i aktoreczka" - sir Laurence'a Oliviera,  w którym blond wamp zagrał główną rolę. Wszystko zostało opowiedziane z perspektywy młodego Colina Clarke'a, 3 asystenta, reżysera wspomnianego obrazu. Ów młodzian, a właściwie żółtodziób w branży filmowej, jak każdy chłopak w jego wieku zafascynowany jest osobą Marilyn Monroe. Jego zauroczenie, szybko przeradza się w naiwne uczucie, być może nawet miłość (przynajmniej on tak uważa), co oczywiście Marilyn wykorzystuje. Colin jest tak ślepo zapatrzony w gwiazdę, że nie widzi jej wad (spóźnień na plan filmowy, konfliktów z reżyserem i resztą obsady, brak znajomości tekstu scenariusza, wielokrotne powtórki ujęć, ciągłe kaprysy, pojawianie się na planie "pod wpływem" używek, czy nawet nie pojawianie się w ogóle). Nie, on tego nie widzi, widzi tylko słodką, niewinną, czarującą, zmysłową, rozdającą uśmiechy Uwodzicielkę, "złodziejkę serc" miliona mężczyzn na całym świecie. Do końca wierzy w ten wizerunek, mimo sygnałów ostrzegawczych z otoczenia, że jest jej kolejną zabawką, którą "Ona" wyrzuci do kąta, jak się znudzi.

Może to i dobrze, że obejrzałam ten film dopiero po Oscarach. Mogłabym być w wielkiej konsternacji, przy wyborze najlepszej aktorki, bo to co zrobiła Michelle Williams, wcielając się w rolę Marilyn, stawia ją na tym samym stopniu w establishmencie aktorskim co Meryl Streep. Blond ikona w jej wykonaniu uwodzi z ekranu swoim powabem, czarem, jest ponętna, zmysłowa, i tak jak oryginał popadająca w skrajności. Raz to seksowny wamp, wsysający się w mężczyzn i odbierający im życiodajną energię, a raz nieszczęśliwa kobieta, borykająca się z własnymi demonami, dźwigająca emocjonalny bagaż własnych doświadczeń. Już dawno, Jan Lindley wyszła z szufladki "Jeziora marzeń" (a być może nigdy tam nie była) udowadniając nam rolami w "Blue Valentine" , "Drogi Osamo" czy "Mamucie", że grać potrafi. Jednak dopiero "My week with Marilyn" pokazał, że narodziła się godna następczyni Żelaznej Damy! To, że nie dostała Oscara, to niedopatrzenie Akademii, a historia lubi się powtarzać, i Akademia w tym przypadku mogłaby powtórzyć werdykt z 1968, kiedy  ex aequo nagrodziła Barbarę Streisand i Katharine Hepburn.

Jednakowoż obsada całego filmu zasługuję na pochwały, zwłaszcza Kenneth Branagh, grający sir Laurence'a Oliviera. Wiele lat temu Branagha ochrzczono "następcą Oliviera". Obaj swoja karierę zaczynali od aktorstwa, by potem zając się reżyserią, obaj spopularyzowali twórczość Szekspira, adaptując ją na czasy, w którym przyszło im tworzyć swoje filmy. W "My week with Marilyn" jest porywczy, szalony, dziki, trudny we współżyciu, wymagający - taki jak jego pierwowzór. Nic dziwnego, że ówczesna żona Oliviera, Vivien Leigh (zupełnie nie rozumiem wyboru Julii Ormond do tej roli) przy nim zwariowała. Na oklaski (brawa) zasługuje też Eddie Redmayne, odtwarzający rolę asystenta. Jego Colin to kwintesencja młodości, naiwności i naturalności.  Zbliżenia kamery na jego twarz, kiedy widać na niej to dziecinne zauroczenie, ten blask w oczach, kiedy obserwuje blond piękność, ta radość, która czerpie z każdej chwili z nią spędzonej.  Aktorsko Redmayne poziomem trochę odbiega od swoich starszych i bardziej doświadczonych kolegów i koleżanek, jednak jego chłopięcy wdzięk rekompensuje braki w wykształceniu.

Simon Curtis tworząc "My week with Marilyn" miał jeden cel – pokazać nam Marilyn taką, jaka była naprawdę, a nie taką jak widziały ją kamery. Zdjął jej maskę blond wampa pod którą ukrywała się nieszczęśliwa kobieta, całe życie pragnąca tylko jednego – być kochaną. Paradoksem było to, iż owa miłość miliona ludzi na całym świcie sprawiła, że była nieszczęśliwa, tragizm polegał na tym, że ludzie kochali jej wygląd, piękny produkt marketingowy, który z niej uczyniło Hollywood. Jej fanów nie interesowało, że ma depresję, od lat walczy z bulimią, że jest uzależniona od używek i środków psychotropowych. Dla nich liczyło się to jak wygląda, jak się rusza, jak czaruje z ekranu, estrady czy czerwonego dywanu. A ona całe życie walczyła o to, żeby ludzie ją pokochali za to co kryje się wewnątrz tego opakowania. Za duszę.

"(…) Nigdy nie mogłam pogodzić się z kreowaniem mnie na symbol seksu. Z seksu uczyniono przedmiot. Nienawidzę myśli, że mam być przedmiotem" – ten cytat Marilyn Monroe to chyba najbardziej trafna pointa filmu  Curtisa.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Rok 1956. Będąca u szczytu sławy Marilyn Monroe (Michelle Williams) przybywa do Londynu, aby zagrać w... czytaj więcej
Biografia to ostatnimi czasy wyjątkowo atrakcyjny temat dla filmowców. W listopadzie ubiegłego roku... czytaj więcej
Po licznych nagrodach i nominacjach mój strach o ten film był ogromny. Bałam się jego spektakularnej... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones