Recenzja filmu

KanZeOn (2011)
Neil Cantwell
Tim Grabham

Japońsko-europejska medytacja

To piękny, poetycki opis ginącej sztuki i ludzi, którzy starają się zachować tradycję, a także rozwinąć ją o nowe elementy.
To jeden z tych filmów, którego suchy opis zabrzmi pociągająco jedynie dla fascynatów poruszanej w nim tematyki. Bo przeciętnego widza raczej nie przyprawi o palpitację serca możliwość wysłuchania dziwnych dźwięków wykonywanych przez japońskich mnichów. Ale "KanZeOn" oferuje o wiele więcej niż dokumentację niszowego zagadnienia. To piękny, poetycki opis ginącej sztuki i ludzi, którzy starają się zachować tradycję, a także rozwinąć ją o nowe elementy.

Poznamy tu zarówno kobietę grającą na nietypowym, staroświeckim instrumencie w świątyni na odludziu, jak również mnicha, który miesza religijne zaśpiewy z... beatboksem. I przedstawia ten nietypowy miks swoim z lekka oszołomionym słuchaczom w wieku emerytalnym. W "KanZeOnie" śpiewaczka, postępowy mnich oraz inni bohaterowie opowiadają do kamery o tym, czym jest dla nich muzyka, skąd czerpią inspiracje i czemu robią to, co robią.

Na szczęście brytyjskiej parze, debiutującej w roli reżyserów, udało się uniknąć monotonii wykładów gadających głów. Zastosowali świetną formułę: umieszczają postacie w ciekawych przestrzeniach, głównie naturalnych. Zobaczymy tu zatem beatbox na zwodzonym moście w dżungli, wybrzeże, japońskie ogrody ze starannymi zbliżeniami na detale: w obiektywie znajduje się a to mech, a to jakiś owad. Zdjęcia w filmie, szczególnie właśnie makrofotografia, przykuwają uwagę swoją precyzją. Tym samym w obraz głębiej zostaje wpisana idea –  nie kończy się na deklaracji, jaką wypowiada jedna z bohaterek: przyznaje ona, że mimo braku muzycznego wykształcenia, muzyką jest dla niej wszystko, co ją otacza, łącznie z naturalnymi szelestami.

"KanZeOn" to pod tym względem rewers "I tak nie zależy nam na muzyce" –  dokumentu o niezależnej scenie muzycznej w Japonii, pokazywanym na zeszłorocznym festiwalu Nowe Horyzonty. Filmy łączy pokrewieństwo w tym sensie, że oba przekuwają muzykę na obrazy. Ale z drugiej strony jeden jest odwrotnością drugiego. W "I tak nie zależy nam na muzyce" wszelkie dźwięki (których powstawanie pokazano w zajmujący sposób) wywodziły się z wielkomiejskiego szumu. W "KanZeOnie" muzyka to medytacja i szukanie sensów, a nie ich podważanie. To  kilkadziesiąt minut na zanurzenie się w świat słabo większości z nas znany, ale  przefiltrowany przez spojrzenie europejskich twórców staje się przyjemny w odbiorze i wydaje dość zrozumiały.           
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones