Recenzja filmu

Barbie: Delfiny z Magicznej Wyspy (2017)
Conrad Helten
Zbigniew Suszyński
Erica Lindbeck
Shannon Chan-Kent

Kapitalizm z twarzą Barbie

Barbie i jej trzy siostry uosabiają ideę siostrzanej siły, wyrażonej wprost w śpiewanej na cztery głosy piosence. Jeśli ich różowouste, błękitnookie i szczuplutkie buźki idą w poprzek
Nie będąc siedmiolatką, łatwo machnąć ręką na animowaną serię o przygodach Barbie. W kompulsywnie zmieniającej fryzury, kostiumy i gatunki filmowe bohaterce nietrudno zobaczyć przecież wcielenie marketingowego wirusa replikującego się w nieskończoność i zagarniającego kolejne połacie nieskażonej sobą przestrzeni. Jeśli myśleliście, że (dajmy na to) trzej muszkieterowie pozostali nietknięci filigranową rączką panny B., to, przepraszam, ale jesteście naiwni. Dotychczas powstało ponad trzydzieści filmów o przygodach Barbie, nic więc dziwnego, że oprócz standardowych księżniczek i innych balerin nasza gwiazda zdążyła wcielić się już i w szpiega (szpieżkę?), i w kosmiczną surferkę, i w odpowiednio czarującą wersję Dickensowskiego Scrooge'a. Jej najnowsze, pływające z magicznymi delfinami wcielenie nie jest więc niczym szczególnym w tej obfitej i pełnej odcieni różu filmografii. Ale to nic złego, bo wbrew obiekcjom machających ręką niesiedmiolatek, animowana Barbie trzyma formę.



Nie będąc siedmiolatką, łatwo jednak machnąć ręką na film, w którym wspomniane magiczne delfiny – żeby wyglądać jeszcze bardziej milusińsko – mają obowiązkowe rzęsy. Film, który – wzbogacony o postacie uroczych szczeniaków – ewidentnie mierzy w efekt wstrząsu insulinowego. Film, w którym grupa czterech głównych bohaterek skomponowana jest niczym girlsband, tak żeby każda z nich przemawiała do innej grupy wiekowej i innego typu charakterologicznego. Film, w którym Barbie chełpi się swoim obżarstwem i miłością do kanapek, pozostając przy tym kanonicznie szczupłą i kanonicznie piękną.

Nie będąc siedmiolatką, można natomiast docenić aspekty filmu, które umykają zafiksowanym na szczeniaczkach siedmiolatkom. Przecież owe delfinie rzęsy to dobrodziejstwo inwentarza; nie ma co się na nie zżymać, kiedy reszta działa. Bo choć prawdziwe przesłanie "Delfinów z magicznej wyspy" brzmi zapewne: "kupuj więcej lalek", to przykryte jest ono warstwą bardziej szczytnych tez. Barbie i jej trzy siostry uosabiają przecież ideę siostrzanej siły, wyrażonej wprost w śpiewanej na cztery głosy piosence. Jeśli ich różowouste, błękitnookie i szczuplutkie buźki idą w poprzek feministycznej inkluzywności, to już bijące z filmu "girl power" stanowi zdrowe, siedmioletnie wprowadzenie do stanu nieczucia się gorszymi niż chłopcy. Tym bardziej że Ken nie jest tu żadnym księciem na białym koniu, tylko sympatycznym, odrobinę ciamajdowatym kolegą bez cienia romantycznych zakusów. Intryga – w której siostry pomagają pewnej syrence uratować uwięzionego delfina – niesie z kolei pozytywne proekologiczne przesłanie. Ot, kapitalizm z ludzką twarzą.



Nie będąc siedmiolatką, łatwo co prawda zauważyć, że "Delfiny z magicznej wyspy" nieco odstają – in minus – od współczesnego animacyjnego standardu. Ale trudno rozliczać tę ewidentnie telewizyjną produkcję z faktu, że nie dorasta ona do wizualnego wysmakowania Pixara. Tym bardziej że "telewizyjny" format ma inne walory – przede wszystkim przystępny metraż. Film nie wystawia widzowskiej cierpliwości na próbę, w byle godzinę zgrabnie opowiada swoją historię, w dobrym tempie, z humorem i nie obrażając niczyjej inteligencji. W zalewie nawiedzających nasze kina rozmaitych animowanych półproduktów wyrasta to na nie lada zaletę.

Będąc siedmiolatką, spokojnie można podbić widniejącą poniżej ocenę. Obstawiam, że co najmniej do siódemki.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?