Recenzja filmu

W drodze do Jah (2013)
Noël Dernesch
Moritz Springer

Katalog tematyczny reggae

Jest w "W drodze do Jah" wielkie bogactwo treści. Problem filmu polega jednak na tym, że twórcy zrobili wyliczankę. Zabrakło natomiast w tym wszystkim syntezy. Dernesch i Springer nie
"W drodze do Jah" powstało chyba tylko po to, żeby być. Przez półtorej godziny twórcy krążą wokół przeróżnych tematów, lecz żadnemu z nich nie poświęcają wystarczająco dużo uwagi, by chociaż trochę przybliżyć go widzom. W rezultacie jest to film dla wszystkich, czyli de facto dla nikogo. Ci, którzy interesują się reggae i Ruchem Rastafari, będą z uśmiechem pobłażania przyglądać się naiwności i ogólnikowości prezentowanych w dokumencie treści. Ci zaś, którzy liczyli, że się czegoś dowiedzą, pozostaną ze świadomością, że jest wiele pytań, na które odpowiedzi będą musieli szukać gdzie indziej.



Gdyby nie zagłębiać się w treść filmu, a jedynie dać się ponieść rytmowi opowieści, to "W drodze do Jah" może się podobać. Noël Dernesch i Moritz Springer sprawnie łączą ze sobą poszczególne elementy. Jest trochę muzyki, poznajemy paru twórców reggae, możemy pooglądać zarówno turystyczne atrakcje Jamajki, jak i miejsca omijane przez obcokrajowców. Widzimy kulturę pozbawioną pretensji ideologicznej oraz tych, którzy w prostych (czasem wulgarnych) tekstach odnajdują intelektualną głębię. Tak długo, jak nie wnikamy w szczegóły, nie analizujemy tego, co twórcy nam pokazują, wszystko wygląda w porządku.

Klamrą fabularną filmu jest koncert Gentlemana i Alborosiego. Sam tytuł dokumentu jest przecież pożyczony od Gentlemana, którego drugi album właśnie tak się nazywa. Nie jest to jednak obraz o kulisach prac nad tym krążkiem. Nie jest to również portret artysty, choć Gentlemana widzimy i w studiu, i śpiewającego na ulicach Jamajki, a Alborosiego na przykład łowiącego ryby. Stanowią oni jedynie dwa z wielu elementów obrazu.



Tak naprawdę "W drodze do Jah" można uznać za kinowy ekwiwalent katalogu tematycznego. Reżyserzy chcą najwyraźniej pokazać światu, że znają się na kulturze Jamajki i postanowili wyliczyć wszystkie możliwe aspekty składające się na reggae i Ruch Rastafari. Mamy więc zarówno afirmacyjny awers muzyki, jak i jej mroczny rewers, będący reakcją na brutalną rzeczywistość, w jakiej żyło wielu z jamajskich artystów, zanim się wybili. Reżyserzy prezentują koncepcję miłości i akceptacji, stanowiącej piękną ideologiczną bazę Rastafarianizmu i konfrontują ją z mizoginistyczną, seksistowską, homofobiczną kulturą przemocy i broni, jaka jest codziennością ulicy. Możemy posłuchać artystów, którzy używają wielkich słów na opisanie tego, co robią i co ma się kryć za ich tekstami. Ale widzimy też odbiorców tej muzyki, dla których głębia przesłania pozostanie na zawsze poza zasięgiem zrozumienia.



Jak więc widać, jest w "W drodze do Jah" wielkie bogactwo treści. Problem filmu polega na tym, że twórcy zrobili wyliczankę. Zabrakło natomiast w tym wszystkim syntezy. Dernesch i Springer nie przekonali mnie, że za ich półtoragodzinnym obrazem, którego realizacja pochłonęła zapewne kilka lat, kryje się jakakolwiek myśl przewodnia. Poruszane przez nich tematy nie są bowiem niczym wyjątkowym. W przypadku każdego ruchu kulturowego można byłoby użyć dokładnie tych samych wypowiedzi i byłyby one prawdziwe. Koniec końców więc z seansu człowiek nie wychodzi wzbogacony o cokolwiek. A to trudno jest twórcom puścić płazem.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones