Recenzja filmu

Przybij piątkę (2014)
Adrián Biniez
Esteban Lamothe
Julieta Zylberberg

Kino z drugiej ligi

Biniezowi w żaden sposób nie udają się próby przekonania widzów, że jego bohaterowi warto kibicować. Sceny pokazujące, że poza boiskiem Patón traci rezon i potyka się o własne nogi, nie wypadają
Piłka nożna od dawna stanowi wdzięczny temat artystycznej inspiracji. To w końcu gra widowiskowa, pełna zaskakujących zwrotów akcji i łatwo ulegająca metaforyzacji. Według Jerzego Pilcha, terminologia futbolowa jest tak bogata, że za jej pomocą jesteśmy w stanie opisać cały świat. Wypada żałować, że reżyser "Przybij piątkę" skorzystał z tej możliwości w rozczarowująco niewielkim stopniu.

Przyjęty przez Adriána Binieza punkt wyjścia wydawał się obiecujący. Argentyński reżyser opowiada historię starzejącego się piłkarza, któremu zagląda w oczy widmo zakończenia kariery. Nie tak dawno, w swym debiutanckim "O jednego więcej", Paolo Sorrentino udowodnił, że na podobny temat można zrobić film bliski arcydziełu. Włoch nie wahał się zaryzykować i zagrać o najwyższą stawkę. W jego wizji postawa zagubionego w świecie bohatera ewoluuje stopniowo od łagodnej melancholii do depresji, której nasilenie prowadzi w końcu do tragedii. O ile jednak Sorrentino otarł się o mistrzostwo świata, o tyle Biniez rozgrywa tylko mało interesujący mecz towarzyski. 



W samej chęci zrobienia filmu unikającego fundamentalnych pytań i przytłaczających dylematów nie ma, oczywiście, niczego złego. Problem w tym, że argentyński twórca nie wie, co mógłby zaoferować nam w zamian. Biniezowi w żaden sposób nie udają się próby przekonania widzów, że jego bohaterowi warto kibicować. Sceny pokazujące, że poza boiskiem Patón traci rezon i potyka się o własne nogi, nie wypadają ani zabawnie, ani przejmująco. Mężczyzna, który w jednej z pierwszych scen zostaje zawieszony na kilka tygodni za brutalny faul, nie zyskuje nawet okazji, by zademonstrować nam umiejętności piłkarskie. O jego rzekomo ważnym znaczeniu dla drużyny dowiadujemy się wyłącznie z prowadzonych w szatni rozmów pomiędzy kolegami z drużyny.



Porażka "Przybij piątkę" dziwi o tyle, że Biniezowi udało się już raz zrealizować nieprzeciętny film o przeciętnym człowieku. W nagrodzonym na Berlinale "Gigante" Argentyńczyk z dużo większym powodzeniem podjął temat oczekiwania na życiowy przełom. Tytułowy bohater, zatrudniony jako ochroniarz w supermarkecie, ostatecznie wydobywał się z marazmu za sprawą uczucia wobec koleżanki z pracy. Patónowi zdecydowanie brakuje natomiast równie angażującego bodźca. Z całą pewnością nie stanowi go miłość do żony, która nie zyskuje na ekranie podmiotowości, lecz ogranicza się do bezrefleksyjnego wspierania partnera.

Biniezowi nie udało się także wykorzystać szansy na atrakcyjne sportretowanie piłkarskiego mikrokosmosu. Właściwie jedyny okołofutbolowy smaczek w "Przybij piątkę" stanowią motywacyjne przemowy trenera odwołującego się do tandetnych filmów ze Stevenem Seagalem. Dziwi fakt, że żadnej dramaturgii nie zawierają w sobie urywki rozgrywanych przez Patóna i spółkę meczów. Tych spośród widzów, którzy wychowywali się na japońskim "Kapitanie Jastrzębiu", nie trzeba przecież przekonywać, że fikcyjne rozgrywki potrafią być równie emocjonujące jak te prawdziwe.

Najwyraźniej niezdający sobie z tego sprawy Biniez robi wrażenie, jakby nie znał specyfiki futbolu, a wyboru scenerii dla swojej opowieści dokonał czystym przypadkiem. W tej sytuacji zdecydowanie zasłużył na to, by pożegnać go gwizdami.
1 10
Moja ocena:
4
Krytyk filmowy, dziennikarz. Współgospodarz programu "Weekendowy Magazyn Filmowy" w TVP 1, autor nominowanego do nagrody PISF-u bloga "Cinema Enchante". Od znanej polskiej reżyserki usłyszał o sobie:... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones