Recenzja filmu

Ghost in the Shell (2017)
Rupert Sanders
Scarlett Johansson
Pilou Asbæk

Klasyka cyberpunku w wydaniu dla mas

Jedna z pierwszych sekwencji otwierających film to istny majstersztyk, audiowizualny miód na serce prawdziwego fana cyberpunku (...). W miarę rozwoju miałkiej fabuły uświadamiałem sobie jednak,
Cyberpunk jest gatunkiem tyleż wdzięcznym, co i niezwykle plastycznym. Dekadencka wizja świata malowana choćby w powieściach Williama Gibsona, ojca wspomnianego rodzaju literackiego, w sugestywny sposób przemawia do wyobraźni czytelnika po dziś dzień. Zatęchłe, bezduszne metropolie rozświetlane błyskami neonów ze społecznym elementem przemierzającym niebezpieczne ulice miasta to sztandarowe elementy książek traktujących o cyberpunku. Bliźniaczym torem podążały również inne odnogi sztuki podlane tym jakże smakowitym sosem pesymistycznego science-fiction, tj. manga i film. "Ghost in the Shell", dzieło Masamune Shirowa, zadebiutowało przed wieloma laty zarówno na kartkach papieru, jak i na ekranie, z miejsca stając się kultowym klasykiem. W dobie niezwykle rozbudowanych efektów komputerowych rządzących w Hollywood, realizacja pełnometrażowego filmu aktorskiego opartego na "Duchu w skorupie" była li tylko kwestią czasu. Niestety, jak to zwykle bywa z filmowym recyclingiem, nowa wersja nie dorasta do pięt oryginałowi...




Świat przyszłości. Hanka Robotics jest pionierem w dziedzinie cybernetycznych ulepszeń człowieka. Korporacja wykorzystuje nowoczesną technologię, by stworzyć hybrydę sztucznego ciała z ludzkim umysłem. Owocem działań firmy jest Mira Killian (Scarlett Johansson), która jako jedyna przetrwała brutalny atak terrorystów. Killian szybko zdobywa tytuł Majora, pracując dla Sekcji 9. Kobieta oraz wierny kompan Batou (Pilou Asbæk) działają pod zwierzchnictwem Aramakiego (Takeshi Kitano). Antyterrorystyczna jednostka musi stawić czoło demonicznemu Kuze (Michael Pitt), który likwiduje kolejnych pracowników korporacji. Nieznany wróg stanowi zagrożenie nie tylko dla Hanka Robotics, ale i dla całego cybernetycznego świata...




Jedna z pierwszych sekwencji otwierających film to istny majstersztyk, audiowizualny miód na serce prawdziwego fana cyberpunku. Ot, pani Major stoi na dachu drapacza chmur, wysłuchując tyrady przełożonego. Po dłuższej chwili Killian daje susa w dół, szybując wzdłuż ściany budynku, by w ostatnim momencie wpaść przez szybę do pokoju obrad i rozpocząć bezkrwawy balet z użyciem broni palnej. Roboty pełniące funkcję służby szybko przeistaczają się w śmiercionośnych wrogów z odnóżami niczym u ośmiornicy. Subtelnie zastosowane zwolnione tempo, leniwie sunące kadry, pociski rozrywające mechaniczne istoty i pompatyczna muzyka techno dopełniają maestrii efektownej sceny. "Tak, ten film ma wybitną szansę się udać", pomyślałem, przypominając sobie jak bardzo podobał mi się (powszechnie mieszany z błotem) "Johnny Mnemonic". W miarę rozwoju miałkiej fabuły uświadamiałem sobie jednak, że potencjał na świetne dzieło został brutalnie zaprzepaszczony.




Owszem, wizualnie nowy "Ghost in the Shell" hipnotyzuje widza świetną wizją świata rządzonego przez bezduszne korporacje. Przejazdy kamery nad imponującą panoramą mrocznego miasta, w którym ruchome reklamy i pstrokate banery działają niczym naturalne źródła światła, to czysta esencja cyberpunku. Trudno także nie docenić przywiązania do szczegółów, które przejawia się choćby w użyciu tradycyjnej mechatroniki przygotowanej przez niezawodne Weta Workshop (patrz: twarze gejsz). Równie spektakularnie wypada choćby naprawa uszkodzonego cybernetycznego ciała bohaterki, które "łatane" jest tkanka po tkance niczym sumiennie szyta tkanina.




Artystyczny wymiar produkcji dopełnia świetnie skomponowana muzyka. Tak się przyjęło, że do cyberpunkowych klimatów zwykle wykorzystuje się ścieżkę dźwiękową opartą na pulsacyjnych, elektronicznych dźwiękach balansujących na granicy techno. Clint Mansell i Lorne Balfe świetnie wyczuli klimat filmu, mile łechcąc ucho widza już we wspomnianym prologu. Fascynująca strzelanina w czterech ścianach sali konferencyjnej pewnikiem nie robiłaby takiego wrażenia, gdyby pozbawiono ją kompozycji muzycznego duetu.




Od strony technicznej aktorski film trzyma wysoki poziom, ale czas najwyższy na łyżkę dziegciu. Niestety, fabuła filmu wydaje się być sklecona na pół gwizdka, zaś całej misternie knutej intrydze zdecydowanie brakuje rozmachu i bigla. Miło, że scenarzyści uwypuklili odrobinę dramat bohaterki związany z nawiedzającymi ją wspomnieniami; dobrze, że nakreślony został też dylemat postępującej cybernetyzacji i powoli zatracanego człowieczeństwa. Tak czy inaczej, mocne uderzenie z prologu szybko zatraca swój impet, z kolei dalszy rozwój fabuły obfituje w mało niespodzianek. Wszystkie tzw. twisty są sygnalizowane na kilometr, dopiero sekwencja dramatycznego pojedynku z końcówki nieco ratuje całość. Najlepszym wykładnikiem niezbyt płynnie poprowadzonej narracji jest nerwowe zerkanie siedzących obok mnie kinomanów na zegarek celem ustalenia ile minut pozostało do końca produkcji. Z ręką na sercu przyznaję, że i ja ledwo powstrzymywałem się przed łypnięciem na wskazówki czasomierza.




Nie mam natomiast większych zarzutów co do obsady blockbustera. Scarlett Johansson przyjmuje przez większość seansu beznamiętną mimikę charakterystyczną dla na poły cybernetycznego bytu zatracającego resztki duszy (tudzież ducha, jak stwierdzają bohaterowie filmu). Odnoszę wrażenie, że ładna aktorka miała przede wszystkim dobrze wyglądać na planie i przed kamerą, a lico oraz sylwetka artystki prezentują się obłędnie. Miłym ukłonem w stronę fanów kina rodem z Japonii jest natomiast angaż Takeshiego Kitano, niezwykle płodnego twórcy znanego ze specyficznych produkcji. Jego postać odpowiada na kwestie podwładnych w swoim ojczystym języku, co w sumie brzmi równie orientalnie, co i komicznie. Tym niemniej obecność Pana Kitano w produkcji dodaje obsadzie nieco kolorytu.




W przeciwieństwie do otoczonego kultem pierwowzoru, aktorski "Ghost in the Shell" wciąż pozostaje przede wszystkim efektownym fajerwerkiem przeznaczonym dla masowej publiczności. Być może to właśnie próba trafienia do jak największej ilości widzów wpłynęła negatywnie na scenariusz, który w efekcie jest mało zajmujący i stanowi pretekst dla wizualnej uczty. Poważne dylematy moralne potraktowano tu po łebkach, podając je w łatwej do strawienia formie. Na szczęście dla wiernych wielbicieli tak gatunku, jak i "Ghost in the Shell" w ogóle, kinowa wersja broni się przynajmniej wizualnym artyzmem, świetną stylizacją i dobrze dobraną muzyką. Co jak co, ale widok zimnych ulic futurystycznego megalopolis z szyldami w egzotycznym języku na modłę Chinatown z "Łowcy androidów" z automatu wrzuca mi ciarki na plecy... A taką widokówkę podziwiać właśnie można w recenzowanym tytule, za co twórcom należy się zasłużona pochwała.

Ogółem: 6-/10

W telegraficznym skrócie: oryginalny materiał zasługiwał na lepsze potraktowanie przez hollywoodzką machinę produkcyjną; z protoplasty ostał się głównie szczątkowy klimat dekadenckiej przyszłości, cybernetycznych wszczepów i wszędobylskich korporacji; strona wizualna i dźwiękowa tytułu windują wartość filmu; stosunkowo płytki i mało wciągający skrypt położył produkcję; ja tam wolę nieśmiertelnego "Johnny'ego Mnemonica".
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nowe widowisko odwiedziło polskie kina pod tytułem "Ghost in the Shell". Tytuł ten dzieli ono, jak... czytaj więcej
Zacznijmy od oczywistego twierdzenia - niemal każdy remake jest gorszy od oryginału. Fani poprzedniej... czytaj więcej
Hollywoodzka adaptacja "Ghost in the Shell" od początku była skazana na mieszane opinie. Zarówno film... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones