Recenzja filmu

Godsend (2004)
Nick Hamm
Greg Kinnear
Rebecca Romijn

Klonowanie jak Tasmania

Klonowanie jest jednym z licznych współczesnych tematów upchniętych do segregatora z napisem "Kontrowersja". Niemal każde środowisko ma w tej sprawie coś do powiedzenia: kler, politycy, etycy,
Klonowanie jest jednym z licznych współczesnych tematów upchniętych do segregatora z napisem "Kontrowersja". Niemal każde środowisko ma w tej sprawie coś do powiedzenia: kler, politycy, etycy, dziennikarze i tak zwana ulica. Wszystkie te środowiska tradycyjnie opierają swe poglądy i wypowiedzi na bazie całkowitego braku wiedzy i doświadczenia. I tak w tej bulgoczącej zupie ignorancji narodziła się wizja klonowania, jaką promuje Hollywood: bierzemy pojedynczą komórkę żywego organizmu, ekstrahujemy z niej DNA, a za pomocą DNA hodujemy idealną kopię dawcy komórki. Jest to, rzecz jasna, bzdura. Klonowanie owszem, działa, ale nie tak jak w filmach (gdyby biskupi, pseudofilozofowie, etycy i cała reszta tej hałastry odrobiła pracę domową i sprawdziła, o co w ogóle chodzi z tym DNA i komórkami macierzystymi, może nie wygadywaliby idiotyzmów o sztucznym hodowaniu człowieka i całym tym krwawym bałaganie z wycinaniem zeń organów do przeszczepu dla Prawdziwych Ludzi). Tym razem zaniecham upraszczania zagadnienia w próbie wytłumaczenia "jak to jest naprawdę" – po zrażeniu do siebie w poprzednich recenzjach fizyków i mechaników, chcę uniknąć problemów z biologami. Postaram skupić się na filmie. Punktem wyjścia dla intrygi w "Godsend" jest klonowanie. Pytanie "czy dla odmiany dostaniemy coś choć nieco bliższego naukowemu klonowaniu?" nasuwa się samo. W typowym filmie z klonami jest z grubsza tak: klon powstaje w czymś w rodzaju specjalnego zbiornika, z którego wychodzi jako w pełni rozwinięty, dojrzały osobnik, identyczny z dawcą DNA. W "Godsend" jest odstępstwo od tej reguły: z komórek zmarłego dziecka klonuje się zygotę, która następnie zostaje wprowadzona do łona matki. Zatem klon urodzi się w stylu klasycznym (śluz, krew, ból, pępowina), a potem będzie dorastał jak każdy człowiek. Więc jeśli uznamy, że rzeczywiste klonowanie to biegun północny, a typowe hollywoodzkie to biegun południowy – motyw klonowania w "Godsend" przesunął się gdzieś w okolice południowego wybrzeża Tasmanii. Niby bliżej, ale wciąż kawał drogi do pokonania. Historia jest przewidywalna do bólu: względnie szczęśliwa trzyosobowa rodzina, ósme urodziny dzieciaka, dzieciak zostaje rozpłaszczony przez nisko latające camaro, rodzice w żałobie i desperacji, po długich rozterkach dają się namówić doktorowi De Niro na sklonowanie bachora – a widz cały czas umiera z nudów i czeka, kiedy wreszcie cały interes z klonowaniem wybuchnie bohaterom w twarz. Po zabiegu bohaterowie muszą czekać osiem lat, zanim coś się wydarzy – widz ma szczęście i od razu przeskakuje do ósmych urodzin klona. Dzieciak podrósł, wygląda jak oryginał, żyje w znakomitych stosunkach z wujkiem De Niro, aż dotąd wszystko jest rozlazłą sielanką. Jednak po osiągnięciu przez klona wieku, w którym oryginał wyciągnął kopyta pod lądującym camaro – zaczynają się kłopoty. Dzieciak wykazuje dość schizofreniczne objawy, ma kłopoty ze snem, halucynacje, zachowuje się agresywnie, słowem, wreszcie zaczyna się dziać coś, co może wyrwać widza z drzemki, w którą zapadł przed kwadransem. Tatuś odkrywa, że De Niro nie był do końca szczery, przeprowadza prywatne śledztwo, dziwaczne zachowanie dzieciaka zostaje wyjaśnione – a wyjaśnienie jest rozczarowujące i w żaden sposób nie trzyma się kupy – następuje anemiczny punkt kulminacyjny i rozwiązanie akcji. Poza wspomnianym rozczarowaniem, film ma jeszcze następujące niedociągnięcia: Rebecca Jak-Jej-Tam i rozwiązanie akcji. Rebecca gra fatalnie (najlepiej widać to w scenach finałowych, gdy biega po lesie i jak za sprawą zamontowanego na plecach przełącznika raptownie przechodzi z jednego stanu emocjonalnego w inny), natomiast rozwiązanie akcji... Cóż, równie dobrze mogłoby go nie być. Tutaj coś na kształt spoilera - De Niro dalej robi swoje, a sklonowany dzieciak dotrwał do napisów końcowych i nadal ma te same problemy. Takie zakończenie otwarte rodem ze słabego japońskiego horroru – okazuje się, że ponad połowa filmu powstała tylko po to, aby historia wróciła do punktu wyjścia. Moje odczucie, gdy trafiam na takie zakończenie, jest następujące: twórcy mają mnie za frajera, który zadowoli się zaczętą i rozbebeszoną historią bez prawdziwej konkluzji. To tak, jakby dziewczyna zrobiła striptease, lap dance, rozpakowała prezerwatywę, a potem nagle oznajmiła, że boli ją głowa. Różnica jest taka, że z dziewczyną człowiek ma nadzieję na sequel, a w przypadku "Godsend", trzyma kciuki, aby kontynuacja nigdy nie powstała.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kiedy umiera dziecko, świat rodziców ulega totalnemu rozpadowi. Zwłaszcza, jeżeli śmierć dotknęła ich... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones