Moda na ekranizacje komiksów sprawia, że producenci filmowi na gwałt wykupują prawa do coraz to nowych serii komiksowych oraz ich bohaterów. Podobny los spotkał również Kobietę-Kota, obok Jokera
Moda na ekranizacje komiksów sprawia, że producenci filmowi na gwałt wykupują prawa do coraz to nowych serii komiksowych oraz ich bohaterów. Podobny los spotkał również Kobietę-Kota, obok Jokera najstarszego przeciwnika Batmana powołanego do życia przez Boba Kane'a już w roku 1940, która stała się bohaterką najnowszej komiksowej produkcji z Hollywood - "Kobieta-kot". Od razu muszę uprzedzić fanów, że film ma niewiele wspólnego z komiksowym uniwersum Boba Kane'a. Selina Kyle'a została zastąpiona czarnoskórą Patience Phillips, mroczne Gotham City bezimiennym miastem z mnóstwem modernistycznych wieżowców a z postaci takich jak Batman, Joker, czy Pingwin w ogóle zrezygnowano. Zamierzeniem twórców było zrobienie "adaptacji komiksowej XXI wieku", ale rezultaty ich pracy są niestety mierne. Patience Phillips pracuje jako projektantka w koncernie kosmetycznym Hedare Beauty. Pewnego dnia przypadkowo odkrywa, iż nowa linia kosmetyków firmy ma właściwości toksyczne. Niestety, prawda ta zrujnowałaby koncern i Patience musi zginąć. Zostaje jednak w magiczny sposób przywrócona do życia przez liczącego sobie kilka tysięcy lat kota (to nie żart) i jako obdarzona kocią szybkością, zwinnością i refleksem Kobieta-Kot postanawia wymierzyć sprawiedliwość swoim "mordercom". "Kobieta-kot" to film zły od początku do końca. Siedząc w kinie z każdą minutą coraz bardziej zastanawiałem się, jak w ogóle można było tak zniszczyć naprawdę niezłą komiksową licencję. Po obejrzeniu kilku zwiastunów i potężnych galerii w sieci wiedziałem, że Halle Berry nie wytrzyma porównania z Michelle Pfeiffer, która stworzyła niezapomnianą postać Kobiety-Kota w "Powrocie Batmana", ale to co zobaczyłem w kinie przerosło moje najgorsze obawy. Fabuła filmu budzi jedynie śmiech. Pomijam już cały wątek magicznego kota, który wydaje się być wyjęty z innej bajki, ale cała reszta scenariusza - nad którym pracowało aż 3 autorów - sprawia wrażenie, jakby napisała go jedna osoba, po kilku piwach, na kolanie i w przerwie szczególnie emocjonującego meczu. Historia jest przewidywalna od początku do końca, dowcipy powtarzalne, a psychologiczne rozterki głównej bohaterki śmieszne. Sytuacji nie ratują również sceny akcji, które miały być największym atutem filmu. Nie dość, że nie są oryginalne - Patience skacze niczym Spider-Man, a walczy jak Trinity - to jeszcze fatalnie sfilmowane. W wywiadach promujących "Kobietę-kota" Halle Berry chwaliła się przygotowując się do roli poznała tajniki wschodnich sztuk walki i ściśle współpracowała z choreografami walk, tylko, że efektów tej pracy w ogóle nie widać na ekranie. Kamera prowadzona przez Thierry'ego Arbogasta skacze jak oszalała co chwilę zmieniając punkt widzenia wprowadzając jedyne niepotrzebny chaos. Ponadto film, z bliżej nieznanych powodów, przeładowany jest zbliżeniami i panoramicznymi zdjęciami, które dodatkowo potęgują jego sztuczność. Podczas produkcji na plotkarskich serwisach co i rusz pojawiały się informacje, iż atmosfera na planie "Kobiety-Kota" była niezwykle gorąca, gdyż obfite piersi Halle Berry miały tendencję do "wysmykiwania" się z obcisłego kostiumu, ku uciesze męskiej części ekipy. Po obejrzeniu filmu jestem przekonany, że nawet gdyby nic się nie "wysmikiwało" to i tak testosteron by się burzył. Kostium Kobiety-Kota ma duże szanse na główną nagrodę w konkursie "moje fantazje sado-maso" i na pewno oglądanie odzianej weń pięknej oraz zgrabnej Berry sprawi frajdę wielu panom (mnie sprawiło). Szkoda tylko, że wdzianko to zupełnie nie pasuje ani do filmu, ani do postaci, o której opowiada. Trzymajcie się od "Kobiety-Kota" z daleka. Co prawda film ten nie jest tak zły, jak goszczący w zeszłym roku w kinach "Daredevil", ale plusa załapał u mnie głównie dzięki pięknej Halle Berry, której oglądanie sprawiło mi więcej frajdy niż odzianego w obcisły kostium Bena Afflecka.