Recenzja filmu

Wichry Kołymy (2009)
Marleen Gorris
Ulrich Tukur
Emily Watson

Komunistka na lodzie

Film Gorris jest solenny, sztampowy i niemalże wyprany z emocji. Sceny w zamierzeniu szokujące (gwałty, samobójstwa, wielki głód) podawane są w takim samym miarowym tempie wolnego marszu.
Z filmu Marleen Gorris wieje przede wszystkim nudą. Holenderska reżyserka wzięła na warsztat wspomnienia Eugenii Ginzburg – wzorowej komunistki, która w 1937 roku została oskarżona o zdradę narodu radzieckiego i zesłana do obozu pracy Kołyma. Z materiału wyjściowego można było wykroić kawał mocnego kina psychologicznego, w którym doświadczenie okrucieństwa i znieczulicy systemu idzie w parze z pozbyciem się złudzeń co do dogmatu nieomylności wujka Józefa S. Gorris starała się, jak mogła, ale ostatecznie wyszedł jej poprawny film, który można puszczać w publicznej telewizji po wieczornych wiadomościach.

Szkoda, bo ekranizacja książki Ginzburg to  jedna z niewielu wysokobudżetowych fabuł rozgrywających się w mroźnym piekle gułagów. Zachodnie kino wstydliwie pomija zbrodnie stalinizmu, skupiając się raczej na wrednych nazistach. Tymczasem oba totalitaryzmy w takim samym stopniu do perfekcji doprowadziły mechanizm miażdżenia jednostek. Literatura na ten temat  pisana była zazwyczaj przez mężczyzn (Sołżenicyn, Herling-Grudziński). Kobiecy punkt widzenia zaprezentowany przez Ginzburg w "Stromej ścianie" poszerza znacząco ten przerażający obraz.

Gorris nie umiała wykorzystać potencjału tkwiącego w pisanym pierwowzorze. W "Wichrach Kołymy" pełno jest uproszczeń i taniego melodramatyzmu. Gdy filmowa Ginzburg (dawno niewidziana Emily Watson) trafia do łagru, wcześniej czy później musi trafić na współczującego mężczyznę, z którym się zwiąże. Nie zrobi tego jednak z chłodnej kalkulacji (opieka mężczyzny zapewnia  nietykalność wśród zapijaczonych żołdaków)  czy zwyczajnej potrzeby bliskości. W grę może wchodzić wyłącznie wielka miłość, choć potrzeba czasu, by ją sobie uświadomić. Watson gra swoją postać w sposób przerysowany, jakby parodiowała swoją kreację męczennicy z "Przełamując fale" Larsa Von Triera.  A gdzie półcienie lub chociaż odrobina dwuznaczności? Portrety psychologiczne wykuto tu chyba za pomocą kilofa górniczego.

Film Gorris jest solenny, sztampowy i niemalże wyprany z emocji. Sceny w zamierzeniu szokujące (gwałty, samobójstwa, wielki głód) podawane są w takim samym miarowym tempie wolnego marszu. Jeśli coś się tu broni, to przede wszystkim strona realizacyjna, w tym zdjęcia Arkadiusza Tomiaka i muzyka Włodzimierza Pawlika. Jak dla mnie jest to jednak za mało, by wydawać kasę na bilet. Widzom proponowałbym raczej sięgnąć po książkę Ginzburg. Robi znacznie większe wrażenie.
1 10 6
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Niełatwego zadania podjęła się Marleen Gorris, biorąc na warsztat jedno ze sztandarowych dzieł literatury... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones