Recenzja filmu

Nieuleczalny strach (2005)
Anthony C. Ferrante
Dee Wallace
Michael Samluk

Konsolarze kręcą filmy

Pierwsza rzecz, która przychodzi do głowy po obejrzeniu "Nieuleczalnego strachu", to: "Gdzie ja to widziałam?". Jak zwykle z pomocą przychodzi niezawodne forum Filmwebu: jak ktoś słusznie
Pierwsza rzecz, która przychodzi do głowy po obejrzeniu "Nieuleczalnego strachu", to: "Gdzie ja to widziałam?". Jak zwykle z pomocą przychodzi niezawodne forum Filmwebu: jak ktoś słusznie zauważył, na kilometr pachnie konsolowym Silent Hillem i... jedną z piosenek Kaczmarskiego. Przepis na chwytliwy horror? Grupka nastolatków, jakieś klimatyczne miejsce, a do tego historia, od której włos ma się jeżyć na głowie. "Nieuleczalny strach" to historia przyjaciół, którzy postanawiają spędzić wieczór Halloween w zamkniętym szpitalu, który według krążących opowieści jest nawiedzony. Chcąc napędzić dziewczynom stracha, koledzy wysyłają swojego kumpla Emmetta (Happy Mahaney), aby przygotował na ich przybycie kilka niespodzianek. W tym samym czasie do szpitala wchodzi Allan (Michael Samluk), którego siostra Meg (Rachel Melvin) zaginęła dwa dni wcześniej w tajemniczych okolicznościach. Motyw szpitala psychiatrycznego nie jest nowy. "Madhouse", "Drabina Jakubowa" czy mało udany "Room 6," jak i wiele innych eksploatują temat do granic możliwości. Choć w "Nieuleczalnym strachu" mamy do czynienia nie tyle z całym szpitalem, co z jednym "szalonym" piętrem, to zdecydowanie wystarcza ono, aby wszystko, co widzimy na ekranie, było niczym z koszmaru jakiegoś wariata. Początkowe porównanie z Silent Hillem nie jest także przypadkowe. Kto miał do czynienia z produkcją Konami, zapewne zauważy pewne podobieństwa do kultowego survival horroru, takie jak chociażby motyw ze znalezionym misiem (czyżby ukłon w stronę produkcji mobilnej?), duchem małej dziewczynki czy wózkiem inwalidzkim. W pewnym momencie złapałam się na szukaniu "palących się" znaków na ścianie. Alchemilla Hospital pełną gębą, ale w tym wypadku takie odniesienie działa zdecydowanie na plus, a fani Silenta potraktują go z pewnością jako ciekawostkę. "Boo", bo taki tytuł nosi "Nieuleczalny strach" w wersji oryginalnej (konia z rzędem temu, kto uzasadni, co mieli na myśli tłumacze i w jaki sposób stworzyli tytuł polski), jest przede wszystkim koszmarnie wręcz nierówny. Z jednej strony mamy niesamowity klimat, który naprawdę może przestraszyć, ale przede wszystkim buduje ciągłe uczucie panicznego niepokoju. Jest to zasługa świetnych zdjęć Carla Bartelsa, bo choć opuszczony szpital sam w sobie może być miejscem nieprzyjemnym, na filmie widzimy coś, gdzie pod groźbą śmierci nie chcielibyśmy się znaleźć, nawet w kilka osób i uzbrojeni po zęby. Brudne, ciemne kadry, zniszczone urządzenia medyczne i rehabilitacyjne i ciągnące się w nieskończoność puste korytarze, a to wszystko w miejscu, w którym z założenia powinno się ratować ludzkie życie. Sceneria mnie zachwyciła i pewnie rozpływałabym się nad nią jeszcze długo, gdyby w pewnym momencie na scenie nie pojawili się aktorzy. Uczciwie mogę powiedzieć, że tak drewnianej gry nie widziałam od czasów obejrzenia kiedyś przez przypadek brytyjskiego straszydła pod jakże uroczym tytułem "Zarżnięci żywcem". Anthony C. Ferrante doborem odtwórców głównych ról zepsuł widzom część przyjemności z oglądania "Boo", który miał szansę stać się jednym z ciekawszych obrazów 2005 roku. Kolejnym minusem "Nieuleczalnego strachu" jest trochę naciągany scenariusz. Historia pożaru szpitala została uszyta naprawdę grubymi nićmi, dodatkowe zamieszanie wprowadza także motyw matki jednej z bohaterek. Momentami można odnieść wrażenie, że jest to zwyczajna zapchajdziura, żeby tylko przedłużyć film o kilka cennych minut. "Nieuleczalny strach" mimo kilku błędów nie jest filmem najgorszym, ale świetne zdjęcia to zdecydowanie za mało, żeby uznać go za obraz dobry. Czy jednak warto obejrzeć? Warto, bo swoją rolę jako horror mimo wszystko spełnia i straszy na poziomie zdecydowanie przyzwoitym. Jeżeli jesteście w stanie przeboleć zmarnowany potencjał "Boo" i liczy się dla was przede wszystkim nastrój, sięgnijcie po niego bez obaw. Mogło być dużo lepiej, ale na jeden wieczór zdecydowanie wystarcza. "Stanął w ogniu nasz wielki dom", jak śpiewał Jacek Kaczmarski. Strach się bać.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones