Recenzja filmu

Sieranevada (2016)
Cristi Puiu
Mimi Brănescu
Dana Dogaru

Kuchenne rewolucje

Sposób, w jaki Puiu inscenizuje kolejne sceny, jak ogrywa ciasne wnętrze mieszkania i dzieli uwagę pomiędzy kolejne postaci, ustawia go w reżyserskiej pierwszej lidze. Już w "Śmierci pana
Wujek Emil nie żyje. Zmarł kilka tygodni przed atakiem na redakcję "Charlie Hedbo" i czternaście lat po zamachu na World Trade Center. Choć jego śmierć nie ma żadnego związku z bezprecedensowymi aktami terroru, to właśnie nimi żyje część rodziny zmarłego. Pozostali przerabiają sprawy małe i wielkie: zdrady i przełomy ustrojowe, ploteczki o sąsiadach i bajki Disneya, podzieloną Europę i "dzisiejszą młodzież". Ksiądz się spóźnia, jedzenie stygnie. Zły omen. 

Było swego czasu wizytówką rumuńskiej nowej fali przekonywanie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Ta z "Sieranevady", poróżniona stosunkiem do władzy, podejściem do życia i przede wszystkim sposobem radzenia sobie z żałobą, nie jest wyjątkiem. Kłótnie na tematy wagi państwowej, pranie małżeńskich brudów oraz podsycanie wiecznych sporów to tylko uwertura do prawdziwej psychodramy, z kolei fakt, że uroczystość upamiętniająca zmarłego odbywa się w zgodzie z obrządkiem z jego rodzinnych stron (jeden z domowników musi np. zasiąść do stołu w – oczywiście za dużym – garniturze Emila) dodatkowo podnosi temperaturę. Ktoś zdradza na potęgę, kto inny wierzy, że Amerykanie podłożyli bomby 11 września, jeszcze ktoś nie może znieść deklarowanej wszem wobec tęsknoty za komunizmem. Żywy język, którym operuje Puiu, zamienia ten rodzinny obiad w rzecz z pogranicza tragifarsy i socjologicznego traktatu. I chociaż łatwo powiedzieć, że ekranowa familia to w gruncie rzeczy "Rumunia w pigułce", byłaby to niesprawiedliwość. "Sieranevada" jest filmem zbyt intymnym, a reżyser zbyt czule i empatycznie przygląda się szamotaninie bohaterów.   

Ktoś mógłby się również pomylić i pisać o teatrze: w końcu całość rozgrywa się w kilku pomieszczeniach, w trakcie jednego popołudnia i rozpisana jest na nieustanny dialog. A jednak "Sieranevada" to niewątpliwie kino: już pierwsze, ciągnące się w nieskończoność statyczne ujęcie w dalekim planie zostaje zestawione z kolejnym – tym razem w planie bliskim – o diametralnie odmiennej emocjonalnej intensywności. Później operator dostosowuje się do polifonicznej narracji: podąża w ślad za bohaterami, po chwili ich zostawia, by zająć się kimś innym, wychodzi z pomieszczeń, by za chwilę do nich wrócić, nieustannie zmienia perspektywę. Centrum tego świata pozostaje kuchnia, w której prowadzi się psychologiczne gierki, dramatycznie wylewa żale albo edukuje w zakresie wiedzy o społeczeństwie obywatelskim. 

Sposób, w jaki Puiu inscenizuje kolejne sceny, jak ogrywa ciasne wnętrze mieszkania i dzieli uwagę pomiędzy kolejne postaci, ustawia go w reżyserskiej pierwszej lidze. Już w "Śmierci pana Lazarescu" udowodnił, że liryzm i proza życia mogą iść ręka w rękę, a połączenie skrajnych emocji to wciąż najlepszy przepis na kino. Gdy w jednej ze scen "Sieranevady" z głośników płynie ejtisowy szlagier "Dancing With Tears In My Eyes" Ultravoxu, wiemy, że trafił w dziesiątkę. Ten "taneczny" maraton dopiero się rozkręca.   
1 10
Moja ocena:
8
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones