Kwantowe ludobójstwo

Najnowsza gra Remedy jest świetna, dopóki nie zaczniemy strzelać.
"Quantum Break" - recenzja
Remedy już przy okazji "Alana Wake’a" udowodniło, że sprawnie potrafi poruszać się po popkulturowych tropach i konwencjach. O ile ich poprzednia gra bazowała na ogromnym dorobku horrorowym, o tyle "Quantum Break" uderza w klimaty nie za ciężkiego sci-fi związanego z podróżami w czasie. Nie ma co liczyć na kaliber hipsterskiego i zagmatwanego "Primera", to raczej historia rodem z "Predestination". 



Wiele wnosi także obsada gry. W główne role wcielili się aktorzy, których rozpoznajemy nie po nazwiskach, ale po postaciach. Dominic Monaghan – Charlie z "Zagubionych" – to brat głównego bohatera. Aidan Gillen, czyli Littlefinger z "Gry o tron", wciela się w głównego antagonistę, Paula Serene. Tajemniczy Martin Hatch to z kolei Lance Reddick, którego skojarzymy choćby jako policjanta z "Prawa ulicy" czy szefa jednostki "Fringe" w serialu o tym samym tytule. 

Aktorzy występują zarówno w grze, jak i czterech odcinkach serialu, który oglądamy pomiędzy poszczególnymi rozdziałami "Quantum Break". Co ciekawe, twórcy na długo przed premierą chwalili się, jakoby serial był dostosowany do decyzji gracza. Nie było to gadanie po próżnicy. Nie ma co wchodzić w szczegóły, dość stwierdzić, że w zależności od naszych decyzji podczas tzw. Węzłów (Junction) całkowicie zmieniamy fabułę serialu. Ta sama postać może przetrwać albo zostać zabita w wyjątkowo obrzydliwy sposób. Jest to szczególnie interesujące w świetle nieliniowości gry. 



Nieliniowość to tylko pozory – niezależnie od tego, jakie podejmiemy decyzje, kto zginie, a kto przeżyje, dotrzemy do pewnego konkretnego zakończenia. W żadnym wypadku nie jest to wada. Owa pozorna nieliniowość jest zresztą budulcem filozofii tej produkcji. W "Quantum Break" wciąż pojawia się temat pewnych aspektów czasu jako zamkniętej pętli i samoregulującego się mechanizmu. Pod pewnymi względami różnorakie plot twisty "Quantum Break" zbliżają się do tego, jak wyjaśniono motywacje bohatera pierwszego "Bioshocka".

Choć, do pewnego stopnia, zmieniamy fabułę w ogóle, możemy ją także modyfikować w szczególe. Warto kolekcjonować wszelakie znajdźki, gdyż dzięki nim po pierwsze – mamy lepszy wgląd w całą historię, po drugie – dodajemy małe, cieszące oko scenki do serialu. W zasadzie jedynym zastrzeżeniem do historii jest to, że jeśli ktoś jest nieuważnym graczem, nie zrozumie pewnych rzeczy. Przykład? Motywacje i historia Hatcha pozostaną niejasne, jeśli nie przeczytamy pewnej notatki. Cały twist związany z tą postacią jest ukryty w ścianie tekstu.



Grę dotknęło też przekleństwo "Alana Wake’a". Dlaczego? Istnieje pewna przykra symetria pomiędzy tymi dwoma tytułami. Poprzednia gra Remedy była fascynującą, znakomicie napisaną grą przygodową dopóki nie zapadł zmrok. W nocy bowiem krążyliśmy po lasach i złomowiskach, smagając promieniem latarki buldożery. "Quantum Break" cierpi na podobny feler. W grze obecne są ogromne pasaże, podczas których tylko eksplorujemy fenomenalnie wykonane miejscówki, czasem bierzemy udział w jakiejś ścieżce zdrowia albo odkładamy pada na ponad 20 minut i oglądamy odcinek serialu. Potem nagle pojawiają się strzelaniny czy – o zgrozo – walka z jakimś bossem. 

Dysproporcja jakościowa pomiędzy tymi fragmentami rozgrywki jest widoczna i bolesna. Nietrudno odnieść wrażenie, że banda kreatywnych ludzi z głowami pełnymi świetnych pomysłów została zmuszona do wciśnięcia w grę trzecioosobowej strzelanki. Ta nie jest ani szczególnie emocjonujące, ani zbytnio potrzebne. Walki to w zasadzie jedyny element, kiedy sypie się misternie zapleciona logika świata. Jack Joyce jest co prawda postacią o dość enigmatycznej przeszłości, ale cierpi na syndrom Nathana Drake’a. Niby szukamy skarbów, ale jednocześnie kosimy z karabinu fale wrogów. 



Walka w "Quantum Break" jest równie emocjonująca co wycinanie wyrostka. Niemal wszystkie giwery mają spore podbicie po pierwszym strzale i nie mają zbyt wiele do zaoferowania. Przyłapałem się na tym, że chomikowałem ulepszony pistolet maszynowy i karabin wyborowy (z rzadka zamieniany na strzelbę) i to z nimi przechodziłem całą grę. Ale to raczej kwestia preferencji, bo prawie cała broń palna zachowuje się bardzo podobnie. Potyczki z wrogami zorganizowane na kształt aren to zaś nieco nudna i nużąca robota, którą trzeba wykonać jak najszybciej, by cieszyć się na powrót świetną serialową fabułą i kolejnymi znajdźkami.

W zasadzie jedynym emocjonującym momentem jest spotkanie z żołnierzami Monarch wyposażonymi w te same zdolności co nasz bohater. Strzelanina z facetami, którzy mogą tak jak my robić kwantowe skoki jest naprawdę dobra. Równie prześlicznie zrealizowane są niektóre areny, zwłaszcza wtedy, kiedy "psujący się" czas dostaje drgawek. Podczas jednej z takich scen walczymy w biurowcu z całymi falami wrogów, a tuż obok nas przez budynek przebija się lokomotywa, która… po kilku sekundach wraca i znów uderza w to samo miejsce. 



"Quantum Break" jest dopracowane i przemyślane nawet w zakresie tego, co dzieje się z ciałami wrogów. Przykłady? Walczymy podczas zastoju czasowego. Pokonujemy wszystkich przeciwników i zupełnie przypadkiem potrącamy ciało jednego z nich. Wiruje ono przez moment jak klasyczny tzw. rag doll, by po chwili zniknąć i wrócić na miejsce, w którym pozbyliśmy się danego wroga. Właśnie takie szczególiki cieszą najbardziej.

Oprawa wizualna nawet na Xboksie One jest genialna. Widać to zwłaszcza podczas potyczek czasowych i wtedy, gdy możemy pruć do wrogów uwięzionych np. w bańce czasowej. Do tego dochodzą zatrzymujące się w pół płomienia eksplozje i wybuchy czy sceny pokroju wspomnianej wyżej lokomotywy. 



Gra, co ciekawe, nie ma polskiej wersji językowej. Być może niektórym będzie to przeszkadzać i wersja kinowa pewnie by nie zaszkodziła, ale nie wyobrażam sobie z drugiej strony, by ktokolwiek miał podkładać głos pod bardzo charakterystyczny tembr Lance’a Reddicka.

"Quantum Break" zawodzi w zasadzie tylko w jednej kategorii – wtedy, kiedy bardzo chce być grą. Choć można zarzucić co nieco i serialowi, i kilogramom przedmiotów kolekcjonerskich, i pewnym decyzjom fabularnym, są to elementy zrealizowane na bardzo dobrym poziomie. Klinem w ten festiwal radości wbija się z reguły dość nudna strzelanka i łażenie po tunelowych poziomach. Mimo to zagrać warto, bo Remedy – przynajmniej fabularnie i narracyjnie – stanęło na wysokości zadania.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones