Uspakajam fanów oryginalnego "Pozwól mi wejść", którzy są gotowi rozszarpać mi szyję za jedno złe słówko pod adresem ich ukochanego filmu: amerykański remake nie jest lepszy od szwedzkiej produkcji z 2008 roku. Mimo to, reżyserowi Mattowi Reevesowi udała się rzecz niesłychana – trzymając się wiernie pierwowzoru, zmienił kompletnie jego wymowę. Zapomnijcie o strasznej i wzruszającej zarazem historii przyjaźni dwójki outsiderów. W nowej wersji króluje zimna kalkulacja.
U Szwedów wampirzyca była smutną dziewczynką cierpiącą z powodu braku towarzystwa. Rozdarcie między ludzkimi uczuciami a zwierzęcą potrzebą chłeptania krwi czyniło ją postacią tragiczną. W filmie Reevesa Abby (Chloe Moretz) zapomina o skrupułach i wyrzutach sumienia. Jest po prostu głodna. W dodatku jej wieloletni partner (Richard Jenkins) zrobił się zniedołężniały i radzi sobie coraz gorzej z dostarczaniem galonów z ciepłą RH+. Abby musi wziąć sprawy w swoje ręce. W nowym miejscu zamieszkania wynajduje 12-letniego wyrzutka Owena (doskonały Kodi Smit-McPhee). Najpierw rozkochuje go w sobie, a potem wyjawia mu swoją straszną tajemnicę. Początkowo chłopiec nie wydaje się przejęty: lepsze towarzystwo wampira niż sadystycznych kolegów ze szkoły. Stąd już tylko krok, by Owen zastąpił dotychczasowego opiekuna/kochanka Abbie i zajął się wynajdywaniem dla niej pożywienia.
Reeves z gracją wykoślawia emocje i motywacje bohaterów oryginału. Widzom znającym szwedzki film sugeruje przeniesienie ciężaru za pomocą drobnych gestów i rekwizytów, na których oko zawiesza kamera (stare zdjęcia Abbie). Umie przy okazji oddać osaczenie i przytłaczający ból dziecięcej egzystencji, jakich doświadcza Owen. Mieszka on z mamą, która filmowana jest w taki sposób, że nigdy nie widzimy jej twarzy. Facjaty ojca chłopca także nie dane będzie nam ujrzeć – mężczyzna wyprowadził się po rozwodzie i nie wyraża większego zainteresowania opieką nad synem. Gdy ten przerażony dzwoni do niego i pyta o istnienie zła na świecie, w odpowiedzi słyszy: Czy to matka nagadała ci takich bzdur? Nie słuchaj tej religijnej fanatyczki. A tak w ogóle to idź już spać.
Akcja filmu rozgrywa się w latach 80. Na słuchawkach walkmanów króluje David Bowie, a z ekranów telewizorów przemawia prezydent Ronald Reagan. Na zewnątrz zalegają zwały śniegu, pod którymi można ukryć kolejne zwłoki. Nikt nie wydaje się szczególnie szczęśliwy. No, może poza sąsiadką Owena, która w białych kozaczkach i z pieskiem pod ręką drepcze za swoim maczo-mężem. Tak czy inaczej, wizja dekady "imperium zła" i "gwiezdnych wojen" niewiele ma tu wspólnego z rozkoszną pstrokacizną, znaną chociażby z goszczącej niedawno na naszych ekranach komedii "Jutro będzie futro".
Film Reevesa można by uznać za wybitny, gdyby nie dwie kwestie. Po pierwsze, reżyser posługuje się w paru miejscach sztampowymi rozwiązaniami podpatrzonymi w przeciętniakach z gatunku kina grozy: kotłującą muzyką oraz odpowiednio mroczną scenerią zwiastującą nadejście wielkiego Strachu. Po drugie, jeśli ktoś widział oryginał, nie będzie w stanie w stu procentach zachwycić się jego przeróbką. Reszcie widzów pozwalam wejść do kina.
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu