Młody panicz znika

"Wyspa zaginionych" ma prawie wszystko, czego potrzebuje porządny psychologiczny thriller. Brakuje jedynie dobrego scenariusza i reżysera, który z wyświechtanych klisz stworzyłby obraz
"Wyspa zaginionych" ma prawie wszystko, czego potrzebuje porządny psychologiczny thriller – efektowne zdjęcia, intrygującą muzykę i równie zdolną, co piękną odtwórczynię głównej roli. Brakuje jedynie dobrego scenariusza i reżysera, który z wyświechtanych klisz stworzyłby obraz żywy, wymykający się prostym schematom. Niestety – zarówno scenariusz Javiera Gullóna, jak i reżyserskie zabiegi Gabe Ibáñeza pozostawiają wiele do życzenia, przez co "Wyspa…" okazuje się pięknie opakowanym, choć mocno nieświeżym artystycznym daniem.

Maria (śliczna Elena Anaya) to młoda, samotna matka pracująca w mrocznym oceanarium. Kiedy wraz ze swym kilkuletnim synkiem, Diego (Kaiet Rodriguez) udaje się promem na pobliską wyspę, jej pociecha ginie w dziwnych okolicznościach. Czekając aż policja odnajdzie jej syna, Maria musi pozostać na tytułowej wyspie. Wkrótce zaczyna szukać Diega na własną rękę. Po pewnym czasie orientuje się, że w okolicy aż roi się od dziwnych indywiduów, a jej syn nie jest pierwszym chłopcem, który tutaj zaginął.

Krytycy amerykańskiego kina zarzucają mu często, iż w swym odtwórczym amoku bezmyślnie powiela europejskie pomysły i schematy. Ale powtarzalność nie jest jedynie domeną Hollywood, także twórcy ze Starego Kontynentu okazują się niezłymi kopistami. "Wyspa zaginionych" jest tego znakomitym dowodem. Debiut Gabe Ibáñeza przywołuje oczywiste filmowe skojarzenia – znajdziemy tu echa "Życia, którego nie było", ciut grafomańskiego thrillera sci-fi Josepha Rubena i niewiele lepszego "Planu lotu" Roberta Schwentkego. Historie matek poszukujących swych zaginionych dzieci najwyraźniej dobrze się sprzedają i podobają się twórcom psychologicznych thrillerów. Szkoda jedynie, że wszystkie one okazują się tak do siebie podobne i fabularnie miałkie. Taka też jest "Wyspa zaginionych", thriller nużący i cokolwiek przewidywalny.

Jego fabularną mizerność rekompensuje natomiast estetyczna solidność. Debiut Ibáñeza, choć nudny, bywa piękny. O tym, że piękna i zdolna jest Elena Anaya, wiadomo przynajmniej od czasu, kiedy wystąpiła w "Porozmawiaj z nią" Almodóvara oraz świetnym "Wrogu publicznym numer jeden" Jean-François Richeta. W "Wyspie…" stara się, jak może, by wydobyć ze swojej postaci cały jej tragizm, obłęd, lęk i desperację, a jednocześnie nie wpaść w tani melodramatyzm. Z sukcesem – jej rola sprawia, że film Ibáñeza ogląda się przyjemniej. Ale tym, co w "Wyspie…" najlepsze, są zdjęcia Alejandro Martíneza. Ten ostatni kapitalnie konstruuje kadry, uwodzi nas niemal monochromatycznymi zdjęciami wulkanicznych plaż i zielonego morza przeciętego przez wybuchające białe kipiele. Jego obrazy mają w sobie poetycką siłę i malarskie wyczucie. Patrząc na nie, obserwując momentami brawurową kreację Anayi i słuchając zmysłowej muzyki Zacaríasa M. de la Rivy, przez moment możemy zapomnieć o jałowości scenariusza, reżyserskich niedociągnięciach i całej wtórności "Wyspy…". Niestety, tylko na chwilę.     
1 10 6
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones