Recenzja filmu

Reakcja łańcuchowa (2017)
Jakub Pączek
Małgorzata Mikołajczak
Tomasz Włosok

M jak millenialsi

Sęk raczej w braku kinowej energii, która pozwoliłaby wznieść się ponad bijące z ekranu fałsz i pozę. Ostatecznie więc zamiast dzielnie zapośredniczyć bolące go impasy i sprzeczności, reżyser po
Zaczyna się od wybuchu, a potem napięcie spada. Nad Warszawą wyrasta grzyb atomowy, na sztandarze powiewa cytat z "Osiem cztery" Mirosława Nahacza, szykuje się manifest pokolenia. Debiutant Jakub Pączek wydobywa z trzewi okrzyk gniewu i bezradności mierzony na filmowy bluzg, pod którym mogliby podpisać się współcześni trzydziestolatkowie, zawiedzeni przez świat, niespieszący się do dorosłości, znudzeni seksem, śmiercią i samym znudzeniem. Trudno robić autorowi zarzut z histerycznej, wykrzyknikowej poetyki; takie już prawo generacyjnych manifestów. Ale – mimo kolejnych twórczych paroksyzmów – owa spowiedź dziecięcia wieku nie wypada zbyt przekonująco.


Problem być może, po części, w specyfice generacji. Ostatni taki okrzyk pokoleniowego zawodu wydał u nas chyba Przemysław Wojcieszek w "Made In Poland", którego bohater wytatuował sobie nawet na czole, co ma do powiedzenia światu (spoiler: zaczynało się na "fuck", a kończyło na "off"). Spóźniony już w momencie premiery film Wojcieszka nie był jednak jałowym lamentem, pozostawał świadomy, że buntownicza gęba – choć nieraz potrzebna – jest właśnie tym: gębą, pułapką. I tu najciekawsze: Pączek oraz jego bohaterowie przerobili tę lekcję i mają nowy problem: nie są nieświadomi, tylko nadświadomi. Czują, że każdy buntowniczy gest będzie tylko pustym znakiem, grymasem w gabinecie luster. Ich rodzice (według siebie samych) byli tak zajęci czekaniem na upadek komunizmu, że "nie nauczyli się kochać". Młodzi tymczasem nie mają już nic do obalenia.

"Reakcja łańcuchowa" wychodzi więc z ciekawego punktu: niesie manifest pokolenia niewierzącego w manifesty, daje wyraz buntu przeciwko niemożliwości buntu. To ciekawa retoryczna zagwozdka, bo żeby dać głos pokoleniowej niemocy, film Pączka musi ponieść klęskę. I tak się dzieje – choć chyba wbrew jego intencji. Autor dwoi się bowiem i troi, snując wielowątkową intrygę, w której tytułowa reakcja łańcuchowa prowadzi nas od  katastrofy w Czarnobylu przez tajemnicze zaginięcie po trudy bycia pięknym i młodym w stolicy. Konkrety? Miłosne pięciokąty. Śluby z obowiązku, a nie z pasji. Depresja. Wypadki samochodowe. Marzenia o karierze filmowej umierające pod butem rzeczywistości, która zmusza do pracy serwisie pornograficznym. Jest źle, bez dwóch zdań. Pączek łączy thriller z kinem obyczajowym, szatkuje narrację, piętrzy metafory, z sercem na dłoni rozdziera szaty. Chce porywać, prowokować, wkurzać – a w gruncie rzeczy tylko irytuje i nudzi. Jak na film mający budzić skrajne reakcje, za łatwo machnąć na "Reakcję…" ręką, zbagatelizować ją.

Całe to sturm und drang wydaje się bowiem przytępione nadmierną dawką prozaku. Może o to chodziło; Pączkowi wyszło jednak coś w stylu millenialsowego odpowiednika "M jak miłość", gdzie drętwe rozmowy o wynoszeniu śmieci i wizytach u lekarza zastąpiły drętwe lamenty nad trudami życia w penthousie kupionym przez wiecznie niezadowoloną mamę, gwiazdę telewizji. Prawdziwym problemem "Reakcji łańcuchowej" jest więc przede wszystkim scenariusz: nieintrygująca intryga kryminalna, jednowymiarowi bohaterowie i śmiertelnie poważne, deklaratywno-banalne dialogi, które robią niedźwiedzią przysługę młodym aktorom (o tym, że przynajmniej niektórzy z nich są zdolni – choćby Bartosz Gelner – wiemy oczywiście z innych filmów). A jednak dam głowę, że widzów zrazi przede wszystkim intensywna dawka Cierpienia W Pięknych Pomieszczeniach. W przeciwieństwie do "oddolnego" "Made In Poland", "Reakcja łańcuchowa" opowiada przecież o drugiej stronie klasowego równania. Tym razem cierpią elity, zamiast zbuntowanych proletariackich punków są zblazowani inteligenccy hipsterzy. A do patrzenia na cierpienie elit trudno przekonać nawet same elity, nie mówiąc już o reszcie. Nie spodziewam się zatem, że wielu trzydziestolatków – identyfikujących się z "elitą" czy nie, nieważne – odnajdzie siebie samych na ekranie.


Trudność opowiadania o tak zwanych "problemach pierwszego świata" polega na tym, że narcyzm bohaterów bardzo łatwo promieniuje na cały film. Pączek nie przezwycięża tej przeszkody. Problem nie polega na braku pogłębionej analizy społecznej ani na braku dystansu do siebie – bo twórcy idzie przecież o czystość emocjonalnego wyrazu, a nie o intelektualny dystans, choć zarazem jest on świadomy, że "czystość" to tylko konwencja. Sęk raczej w braku kinowej energii, która pozwoliłaby wznieść się ponad bijące z ekranu fałsz i pozę. Ostatecznie więc zamiast dzielnie zapośredniczyć bolące go impasy i sprzeczności, reżyser po prostu z nimi przegrywa. Gdy w filmie po raz któryś powraca motyw snu-wizji z pogrążającymi się w odmętach wody bohaterami, aż prosi się, by – zamiast cytować Nahacza – parafrazować Fisza: Warszafka tonie. 
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones