Recenzja filmu

Gandhi (1982)
Richard Attenborough
Ben Kingsley
Candice Bergen

Metoda "oko za oko" prowadzi do ślepoty po obu stronach

„Jestem ignorantem” – taka myśl przychodzi mi do głowy za każdym razem, gdy zasiadam do oglądania kolejnych biografii. Ian Curtis, Idi Amin czy Johnny Cash – o nich wiedziałem tylko tyle, że
„Jestem ignorantem” – taka myśl przychodzi mi do głowy za każdym razem, gdy zasiadam do oglądania kolejnych biografii. Ian Curtis, Idi Amin czy Johnny Cash – o nich wiedziałem tylko tyle, że byli. Podobnie było z Mahatmą Gandhim – kojarzyłem jego twarz, ale na tym właściwie się kończyła moja wiedza o nim. Takie podejście ma swoje dobre strony: można stwierdzić, czy film wyjaśnia laikom fenomen danych person – bo takich produkcji jest niewiele (teraz przychodzą mi do głowy tylko „Spacer po linie” oraz „Niczego nie żałuję”). Częściej można spotkać takie, w których emocji jest jak na lekarstwo, a reżyserskiej finezji starcza co najwyżej do suchego przedstawienia faktów. I nic więcej – a takich filmów nie lubię. Jak ma się sprawa z filmem Attenborougha? Trudno powiedzieć. Trzeba mu oddać – po seansie nie tylko doceniłem Gandhiego jako jednostkę, ale i zrozumiałem motywację jego czynów – czemu propagował postawę nadstawiania drugiego policzka. Bo on naprawdę zrozumiał sens słów „przemoc rodzi przemoc”. Wiedział, że gdy Hindusi odpowiedzą wojną, Imperium nie pozostanie dłużne i zaprowadzi porządek siłą – a w oczach świata będzie to postawa słuszna. Rozumiał, że jedyną metodą będzie spokojne czekanie i powolne drążenie skały. Zauważył, że gdy dla 350 milionów ludzi urządzi dzień modlitwy, spowoduje to zastój i cały kraj – łącznie z tymi kilkunastoma tysiącami Brytyjczyków go zamieszkujących – nie będzie mógł funkcjonować. Powiedział tym samym, że to prawowici mieszkańcy tego kraju mają tu więcej do powiedzenia. A to znaczy więcej, niż kilka milionów ofiar – bez względu po której stronie. Zrozumiałem również, jakie wrażenie Gandhi robił na ludziach. Siłą swej retoryki sprawiał, że wychodzący z sali ludzie zatrzymywali się – by w końcu wrócić na miejsce i słuchać z zainteresowaniem. Gdy Mahatma zaczął post, by odwieść ogół od walki – ogół ustąpił i modlił się, by on skończył głodować. Ludzie wtedy go szanowali – i to naprawdę czuć w tym filmie.  Wszystko pięknie. Tylko jaka w tym zasługa samego reżysera? Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że żadna. Attenborough wyraźnie poszedł po najmniejszej linii oporu sucho przedstawiając opowiadaną historię – bez namysłu, bez komentarza. Nawet się nie zastanowił, czy ci Anglicy mogli mieć jakieś swoje racje.  Na dodatek film ma pełno dziur – Gandhi przyjeżdża do wioski, w której nie ma pieniędzy na jedzenie. Mówi więc, że „zaradzi temu”. Czy zaradza? Nie wiadomo, wątek się kończy. Takich sytuacji jest naprawdę pełno – a to i tak jedne z najlżejszych grzechów, jakie tu popełniono. Inne to np. przedstawienie Muzułmanek jako totalnych idiotek, co to prędzej wrzucą męża pod pociąg niż pozwolą mu się na niego wdrapać. Mimo wszystko jednak, nie jest to zły film: spełnia swoją rolę, jest tu kilka naprawdę dobrych scen, ale w tym wszystkim brakuje duszy. Nie czuć wyraźnej osobowości, która ten film robiła – nie wiadomo, czy lubiła Mahatmę, czy może nawet jej nie znała przed zrobieniem filmu. Ja wiem jedno – można to było zrobić dużo lepiej.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones