Recenzja filmu

Łono (2010)
Benedek Fliegauf
Eva Green
Matt Smith

Miłość, mit i science fiction

W kinie sci-fi rozpoczęła się niedawno dyskretna, acz zauważalna metamorfoza. Symptomatyczne staje się uciekanie od spektakularnych, tworzonych z rozmachem epickich fabuł, ku minimalistycznym,
W kinie sci-fi rozpoczęła się niedawno dyskretna, acz zauważalna metamorfoza. Symptomatyczne staje się uciekanie od spektakularnych, tworzonych z rozmachem epickich fabuł, ku minimalistycznym, kameralnym opowieściom o prywatnych dramatach zwykłych ludzi. Ta nowa konwencja przekłada się też na zmianę formalną, nowe sci-fi jest poetyckie, oniryczne i subtelnie balansuje na granicy jawy i snu. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że wyrażenie "science fiction" staje się tylko pretekstem do opowiedzenia historii podszytych filozoficznymi, tudzież etycznymi dywagacjami.

Najnowszy film Benedeka Fliegaufa "Łono" to swoista wariacja na temat mitów o Eurydyce i Orfeuszu oraz Edypie. Historia miłości totalnej i kazirodczego dramatu z dyskretnym posmakiem "science" i nieco wyraźniejszą nutą "fiction".
Akcja rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w miejscu bez nazwy, ponurym i odludnym. Dziewięcioletnia Rebecca spędza wakacje u dziadka, poznaje lokalnego chłopca, Thomasa. Dwójka małolatów, osamotnionych pośród chmurnego pejzażu, zaprzyjaźnia się. Mimo szczeniackiego wieku, ich relację przesyca jakieś napięcie, fascynacja, rodzaj pociągu. Wakacje dobiegają końca, a Rebecca wyjeżdża z mamą do Tokio. Po 12 latach, jako dorosła kobieta, powraca do domu, nieżyjącego już dziadka. Odnajduje przyjaciela z dzieciństwa i, jak łatwo wykoncypować, wybucha między nimi namiętny romans. Jednak gorąca miłość pośród zimnych krajobrazów nie trwa długo. Thomas ginie śmiercią nagłą, acz banalną – potrącony przez pędzącą ciężarówkę na pustej drodze. Zdesperowana Rebecca podejmuje kontrowersyjną decyzję o przywróceniu ukochanego do życia. Poddaje się zabiegowi wszczepienia komórek z kodem genetycznym Thomasa i w efekcie wydaje na świat klon zmarłego kochanka. I tu zaczynają się schody.

Bo trudno orzec, jakie pobudki kierowały Rebeccą, gdy podejmowała decyzję o urodzeniu "drugiego Thomasa". Czy pragnęła zachować cząstkę ukochanego i być matką, czy też tytułowe "łono" stanowiło dla niej jedynie instrument, służący przywołaniu do życia kochanka? Jej intencje są tym bardziej wątpliwe moralnie, że cała jej relacja z synem jest nieustannie podszyta dwuznacznym napięciem. W miarę jak Thomas dojrzewa, matka pożąda go coraz bardziej. Każdy jej dotyk, gest i spojrzenie nabierają znamion perwersji. Rebecca pragnie Thomasa tak, jak kobieta mężczyzny i jednocześnie kocha go, jak matka dziecko. To powoduje załamanie, powolny rozpad jej osobowości. Postać kreowana przez Evę Green snuje się jak duch pośród ponurego pejzażu, obecna jedynie ciałem. Jest jakby zawieszona w odrealnionej mitycznej przestrzeni, której symboliczne ramy wyznaczają piasek, woda i chmury.

Fliegauf, młody węgierski reżyser, w swoim anglojęzycznym debiucie mocno posiłkuje się zabiegami typowymi dla kina niszowego. Mamy tu więc długie, statyczne ujęcia ponurych krajobrazów i ograniczenie komunikacji werbalnej na rzecz sugestywnych spojrzeń i symbolicznych gestów. O ile jednak w "Drugiej Ziemi" na przykład zabiegi tego typu się sprawdzają, tak w "Łonie" niestety nie do końca. Fliegauf zapędził się, moim zdaniem, w przysłowiowy kozi róg. Tak bardzo starał się zrobić kino niezależne, że w efekcie powstał film, który momentami staje się parodią tego nurtu. Dzieje się to chociażby właśnie przez tę irracjonalną awersję do dialogu, sprawiającą, że sceny o ogromnym potencjale emocjonalnym (jak np. niespodziewana wizyta matki Thomasa – pierwowzoru i jej konfrontacja z dorosłym już klonem nieżyjącego syna) stają się po prostu groteskowe. Takich przykładów jest, niestety, więcej, co powoduje niepowetowaną stratę dla filmu, który ze względu na sam pomysł stwarza ogromne możliwości zarówno kreacyjne, jak i interpretacyjne.
Jeśli chodzi o stronę aktorską, gra Evy Green, czyli wielkiego odkrycia Bertolucciego sprzed ponad ośmiu lat, wprawia mnie w głęboką konsternację. Pomimo najszczerszych starań, nie jestem w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy jej apatia, błędny wzrok i nieobecny wyraz twarzy są wynikiem doskonałego wyczucia sytuacji kobiety przygniecionej ciężarem swoich decyzji, świadomej ich nieodwracalności i kompletnie osamotnionej w swoim cierpieniu, czy też Green po prostu zawiodła na całej linii i z braku lepszego pomysłu na postać, postanowiła posiłkować się stylistyką a la zombie…

Matt Smith – odtwórca roli Thomasa oraz Thomasa wersji 2.0, znany głównie z serialu "Doctor Who" niestety nie przekonuje mnie wcale. A właściwie to nie przekonuje mnie ten duet Eva-Matt. Wiele tu zgrzyta, ale nic nie elektryzuje. Wielka szkoda, bo obraz na tym traci.

Honory należy oddać Peterowi Szatmariemu za piękne ujęcia surowych przestrzeni, genialnie korespondujące z melancholijno-depresyjnym klimatem historii, zręcznie podbijanym przez nostalgiczne dźwięki Maxa Richtera.

"Łono" to naprawdę kawał dobrego materiału scenariuszowego, jednak Fliegauf nie dał rady go udźwignąć, nie grzęznąc jednocześnie po kolana w bagnie nudy, niespójności i braku logiki. Niemniej jednak, wbrew temu, co można by sądzić czytając powyższy tekst, oceniam film dosyć wysoko, krytyka zaś wynika z poczucia zmarnowanego potencjału na obraz naprawdę znaczący. Reżyser nie ma jednak powodów do wstydu. Zrobił spójną estetycznie baśń o ludzkim dramacie z nienachalnym science fiction w tle. I, co ważne, udało mu się uniknąć przemycania moralizatorskich sądów i wartościowania. Zamiast tego zostawił miejsce na refleksję. I chwała mu za to.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Fanom niszowego kina europejskiego nazwisko Benedeka Fliegaufa jest zapewne znane. Jednak dla szerszej... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones