Recenzja filmu

Mary i Max (2009)
Adam Elliot
Toni Collette
Philip Seymour Hoffman

Napisz, proszę, chociaż krótki list

Słodko-gorzka opowieść o parze outsiderów, których dzieli praktycznie wszystko (płeć, wiek, pochodzenie), a łączy przede wszystkim samotność, z łatwością zjednuje sobie widzów.
Coś mi się wydaje, że wpuszczana po cichu, po wielu miesiącach od światowej premiery animacja "Mary i Max" nie stanie się przebojem polskich kin. Szkoda, bo to jeden z lepszych filmów, jakie gościły w tym roku na naszych ekranach. Słodko-gorzka opowieść o parze outsiderów, których dzieli praktycznie wszystko (płeć, wiek, pochodzenie), a łączy przede wszystkim samotność, z łatwością zjednuje sobie widzów. Mogą o tym zaświadczyć chociażby uczestnicy ubiegłorocznego festiwalu Dwa Brzegi.

Reżyser Adam Elliot (twórca oscarowego "Harviego Krumpeta") twierdzi, iż scenariusz filmu oparł na własnych doświadczeniach. Mary Daisy Dinkle (głos Toni Collette) to zahukana ośmiolatka z nadwagą i pryszczami mieszkająca na przedmieściach Melbourne. Dziewczynka nie ma szczęśliwego dzieciństwa: jej matka pije, a ojciec spędza wszystkie wolne chwile w szopie z wypchanymi zwierzętami. Jedynym przyjacielem dziecka jest poczciwy kogut. Pewnego dnia Mary – zaintrygowana opowieścią o tym, że niemowlęta w Australii znajduje się na dnie kufla z piwem – postanawia dowiedzieć się więcej o sposobach prokreacji w innych krajach. Pisze więc list do wybranego przypadkowo Maksa Horowitza (Philip Seymour Hoffman) z Nowego Jorku. Adresat okazuje się cierpiącym na zespół Aspargera (łagodna odmiana autyzmu) chorobliwie nieśmiałym obżartuchem, który rzadko kiedy opuszcza swoje mieszkanie. Wspólna korespondencja na zawsze odmieni życie obojga bohaterów.

"Mary i Max" wykorzystują rzadko spotykaną w kinie narrację epistolarną. Listy płyną między kontynentami przez kilkadziesiąt lat, niosąc ze sobą śmiech i wzruszenie, ale także sporo bólu. Elliot bardzo sprawnie żongluje emocjami – w jednej scenie potrafi przejść od komediowej tonacji do pokazanych na serio życiowych dramatów. Niektóre drastyczniejsze fragmenty filmu byłyby pewnie nie do zniesienia, gdyby nie konwencja plastelinowej  animacji. Służy ona jako nawias pozwalający widzowi tkwić w środku wydarzeń, a jednocześnie zachowywać do nich dystans.

Pod względem realizacji "Mary i Max" to majstersztyk. Zdjęcia do filmu trwały ponad rok. Ponoć twórcom aż dziewięć tygodni zajęło samo zaprojektowanie i ulepienie maszyny do pisania Underwood, na której Max płodzi kolejne listy do swojej australijskiej przyjaciółki.  Efekty tytanicznej pracy przynoszą natychmiastowe rezultaty: tuż po rozpoczęciu seansu zdajemy sobie sprawę, że trafiliśmy do spójnego i zbudowanego z niezwykłą precyzją świata. Wizyta w nim przyniesie kinomanom sporo satysfakcji.
1 10
Moja ocena:
9
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W dzisiejszych czasach filmowe animacje to przede wszystkim proste, zabawne historie z morałem, czasem... czytaj więcej
Dziewczynka o imieniu Mary przez przypadek znajduje w książce telefonicznej adres do Maxa Horovitza -... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones