Produkcja najnowszego widowiska Josha Tranka zdążyła już obrosnąć legendą. Niewiele jest filmów, za których tworzeniem kryje się równie dramatyczna i pełna zwrotów akcji historia. A to reżyser
Produkcja najnowszego widowiska Josha Tranka zdążyła już obrosnąć legendą. Niewiele jest filmów, za których tworzeniem kryje się równie dramatyczna i pełna zwrotów akcji historia. A to reżyser pojawiał się na planie pijany i wdawał się w kłótnie z aktorami, a to producenci obcinali koszty w ostatniej chwili, a to połowa filmu została wyrzucona i konieczne były szybkie dokrętki... W świetle tej niezbyt miłej atmosfery, narosłej wokół nieszczęsnego dzieła, najsmutniejsze i najbardziej ironiczne jest to, że historia o powstawaniu "Fantastycznej Czwórki" prawdopodobnie byłaby o wiele lepszym filmem, niż ona sama.
Nie żeby komiks o najweselszej chyba drużynie superbohaterów był materiałem na wybitne widowisko. Ale wystarczyłoby trochę kreatywności, zaangażowania i humoru, by powstał całkiem miły, komiksowy film, na którym dobrze bawiliby się zarówno dzieci, jak i dorośli. No i, niestety, dzieło Tranka jest niemalże dokładnym tego przeciwieństwem.
Już od samego początku towarzyszy nam uczucie, że coś tu jest nie tak. Ukazany w filmie rok 2007 przypomina późne lata 80-te, chodzący do podstawówki Reed Richards konstruuje samodzielnie w garażu maszynę do teleportacji, zgłaszając ją 7 lat później na konkurs naukowy zostaje zdyskwalifikowany za "sztuczki magiczne"... Głupoty mnożą się z każdą chwilą.
Ale jeśli przymknąć na nie oczy, pierwszą połowę filmu ogląda się w miarę przyjemnie. Niby nie ma tu ani grama akcji, a relacje między bohaterami są wymuszone, ale obserwowanie prac nad wielkim eksperymentem przynosi sporo frajdy, a film całkiem nieźle buduje klimat. Wszystko bierze w łeb, kiedy nadchodzi kluczowy moment fabuły. Przemiana bohaterów w dość optymistyczne w swym pierwotnym zamyśle postacie zostaje tu sprowadzona do ponurej tragedii. Oglądanie, jak cierpią, targani nowymi mocami, nie jest ani trochę przyjemne. I kiedy już, już, wydaje się, że będziemy mieli okazję obserwować powolny proces oswajania się z nabytymi umiejętnościami, film wykonuje przeskok czasowy i dalsza część dzieje się już rok później.
Co jest najgorsze? Przez ten cały czas nic, a nic się nie dzieje. Scen akcji praktycznie brak, efekty specjalne są minimalistyczne, a tempo pasuje bardziej do chorego żółwia, niż filmu o superbohaterach. Na dobrą sprawę ciągle mamy wrażenie, że oglądamy dopiero wstęp do filmu, a właściwa historia jeszcze się nie rozpoczęła. I kiedy wreszcie akcja się zawiązuje... Film się kończy.
Naprawdę. To chyba jedyny film o tak niefortunnych proporcjach wstępu do rozwinięcia. Tego drugiego niemalże tu nie ma, a finałowa walka z Doomem zawodzi i nie jest ani trochę efektowna.
Długo trzeba by wymieniać wszystkie wady omawianego dzieła. Efekty specjalne są w najlepszym razie średnie, a spośród aktorów pozytywnie wyróżniają się chyba tylko Toby Kebbell jako Doom i Reg E. Cathey w roli Franklina Storma. Miles Teller, Kate Mara, Michael B. Jordan i Jamie Bell, wcielający się w tytułową czwórkę, niczym niestety nie zachwycają. Humoru i inwencji brak, a bohaterowie używają swych mocy w najmniej kreatywny możliwy sposób (w przypadku Reeda cała użyteczność jego niezwykłej elastyczności ogranicza się do zmiany rysów twarzy i okładaniu Dooma po twarzy na odległość). Relacje między drużyną praktycznie nie istnieją, a infantylna fabuła przeplata się z niezwykle drastycznymi scenami przemocy (Doom wysadzający ludziom głowy - piękny obrazek). Ogółem film daje bardzo mało przyjemności z oglądania, a i to tylko, jeśli jesteśmy odporni na głupotę scenariusza. Nawet niezła muzyka Marco Beltramiego niewiele tu pomaga.
Wygląda na to, że ten film jest po prostu dla nikogo. Dorośli będą zażenowani jego głupotą i infantylnością, a dla dzieci będzie zdecydowanie zbyt przerażający i brutalny. Na usta cisną się słowa "A mogło być tak pięknie...".