Recenzja filmu

Bikini Blue (2017)
Jarosław Marszewski
Tomasz Kot
Lianne Harvey

Niebo już było

Tomasz Kot i Lianne Harvey są na tyle dobrzy, że potrafią poruszać się w skrajnych rejestrach i nadać swoim postaciom emocjonalną wiarygodność. Ale nawet jeśli relacja bohaterów ma odpowiednią
Rzut oka na plakat: para spleciona w czułym uścisku, estetyka odsyłająca do formuły klasycznego melodramatu oraz niezdrowa różnorodność czcionek – tak jakby spójność formy była grzechem ciężkim. Starczy za całą recenzję "Bikini Blue", filmu wyrosłego z przeświadczenia, że wartość sztuki rośnie wprost proporcjonalnie do ilości dobrych pomysłów. 



Zakochani z plakatu, Eryk (Tomasz Kot) i Dora (Lianne Harvey), żyją w Anglii roku 1953, liżą rany po wojennej zawierusze i próbują ocalić nadwątlone małżeństwo. Jego poznajemy w szpitalu psychiatrycznym dla polskich weteranów, tuż po próbie samobójczej. Ona, wiedziona pragnieniem rozwikłania tajemnicy z przeszłości, powoli bada, ile zostało jej męża w mężu. Wkrótce, za sprawą porywu jego niestabilnej natury, lądują na plaży, tylko we dwoje. Smagane wiatrem wydmy są tu scenografią kameralnej psychodramy, polem bitwy z przeszłością, a także krajobrazem podświadomości całego pokolenia – ludzi wyjałowionych przez wojnę, próbujących poukładać sobie życie z bagażem wojennej traumy. 

Jarosław Marszewski, którego nie widzieliśmy w kinie od szesnastu lat, zdaje sobie sprawę zarówno z siły tej symboliki, jak i z prawideł kina drogi. W końcu prawie dwie dekady temu, w "Jutro będzie niebo", opowiadał o wspólnej podróży dojrzałego mężczyzny i wchodzącej w życie dziewczynki. Jego zmysł inscenizacyjny raczej się od tamtego czasu nie stępił, a niektóre sceny wciąż są udanymi miniaturami. Trudno jednak szukać w "Bikini Blue" konsekwencji, gdyż reżyser próbuje nakręcić kilka filmów naraz. Widać to już w odklejonej stylistycznie od reszty obrazu komputerowo animowanej czołówce. Widać i później, gdy Marszewski całkowicie zdejmuje nogę z hamulca. Baśń w historycznym kostiumie, nostalgiczny melodramat o utraconej niewinności w rodzaju "Ostatniego dnia lata" Konwickiego, impresja o "buntownikach miłości" wymykających się społecznej normie, opowieść o utracie tożsamości, kronika pewnego obłędu. Cóż, za dużo tego dobra.
 


Tomasz Kot i Lianne Harvey są na tyle dobrzy, że potrafią poruszać się w skrajnych rejestrach i nadać swoim postaciom emocjonalną wiarygodność. Ale nawet jeśli relacja bohaterów ma odpowiednią temperaturę, to ich problemy wydają się miałkie – nic zresztą dziwnego, skoro nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, z nieboskłonu klasycznej psychodramy przenosimy się na poziom pulpowej literatury kryminalnej.

Marszewski stawia ciekawe pytania, lecz gdy tylko skupia się na jakimś wątku, w paradę wchodzą mu znoszące się estetyki i konwencje. Skóra i motor nie pasują do piachu i łez, nowa fala do starego kina, a w szaleństwie powinno być jednak trochę więcej metody. 
1 10
Moja ocena:
4
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones