Recenzja filmu

Marguerite et Julien (2015)
Valérie Donzelli
Anaïs Demoustier
Jérémie Elkaïm

Nowa Fala: Odpływ

Reżyserka usilnie chce skomplikować narrację na modłę eksperymentów Godarda, ale to, co świeże i kontrowersyjne w latach 60., dzisiaj sprawia wrażenie wypadku przy pracy. Wszystkie te skoki
Nie mam pojęcia, jak "Marguerite i Julien" przeszli festiwalową selekcję i znaleźli się w canneńskim Konkursie Głównym – przeważył chyba wysoki poziom "francuskości" tej niebywałej szmiry. Dzieło Valérie Donzelli to takie lokalne "Big Love" nakręcone przez zakochanego w Godardzie twórcę B-klasowej tandety. Reżyserka chciała trochę pocytować, wykazać się kinofilską erudycją, ale słaby warsztat przeważył nad dobrymi intencjami. Całość przypomina popłuczyny po Nowej Fali, skandalicznie nudne i roszczące sobie pretensje do kina artystycznego, w dodatku nieumiejętnie zmontowane i pozbawione jasnej puenty. Szkoda, bo zdaje się, że scenariusz oparto na całkiem niezłej literaturze – powieści Jeana Grualta, współautora skryptów m.in. do "Julesa i Jima" François Truffauta i "Wujaszka z Ameryki" Alaina Resnaisa. Może być jednak i tak, że to właśnie tekst modernisty Grualta przesądził o anachronicznym kształcie tego filmu. Miało być dynamiczne, inteligentne kino, a w efekcie dostaliśmy niezamierzoną parodię nowofalowców.

Reżyserka usilnie chce skomplikować narrację na modłę eksperymentów Godarda, ale to, co świeże i kontrowersyjne w latach 60., dzisiaj sprawia wrażenie wypadku przy pracy. Wszystkie te skoki montażowe, nieruchome fotografie a la Chris Marker i dziwaczne zmiany perspektywy nie wnoszą absolutnie nic do banalnej, "rwanej" fabuły. Poza tym Donzelli, posługując się konwencją bajki, próbuje nas bez skutku przekonać, że tego rodzaju niestandardowe zabiegi formalne są w "przestrzeni umowności" całkowicie usprawiedliwione.

Akcja filmu toczy się więc na dwóch poziomach – z jednej strony mamy pensję dla dziewcząt i nauczycielkę opowiadającą rozchichotanym dzieciakom historię Marguerite i Juliena, rodzeństwa połączonego kazirodczą miłością. Z drugiej – Francję w bliżej nieokreślonej przeszłości (trochę tu XIX, trochę XVII wieku), rządzoną twardą ręką przez króla i kler, gdzie małoletni bohaterowie żyją pod kloszem w baśniowym zamku. Ich związek jest oczywiście obrazoburczy i niemożliwy – para ściąga na siebie gniew rodziny i lokalnych autorytetów, ale uczucia nie da się łatwo ugasić. Obserwujemy najpierw ich dorastanie, później towarzyszymy ucieczce odmalowanej w klimacie "Bonnie i Clyde'a" – bohaterowie zostawiają za sobą trupy i złamane serca, uprawiają dużo seksu i włóczą się po bajkowej francuskiej prowincji. Jest trochę strasznie, trochę słodko, a do pełni szczęścia brakuje tylko jednorożca i ślubu w Las Vegas.

Sama akcja – pełna nieuzasadnionych zwrotów i banalnych motywacji pchających bohaterów do działania – byłaby jeszcze do zniesienia, gdyby nie fakt, że Donzelli wprowadza do filmu mnóstwo pretensjonalnych cytatów z francuskiej literatury (być może podążając za literą książki Grualta), wymianę łzawych listów między bohaterami i mętny voice-over komentujący to, co widzimy na ekranie. Błagam – fabułka o miłości, która łamie obyczajowe tabu i przezwycięża śmierć, nie wymaga aż takich udziwnień. Czują to chyba także aktorzy, bo zadziwiająco często gubią się w swoich rolach i grają z przesadną, irytującą ekspresją, trochę jak na próbie drugorzędnego teatru, wykrzykując swoje kwestie i mdlejąc na zawołanie. Cukierkowe zdjęcia to z kolei Wes Anderson na silnych antydepresantach, pozbawiony lekkości i humoru. Na plus można policzyć filmowi dialogi – jeśli zostały napisane na serio, przerażają swoją naiwnością. Jeśli jednak spojrzymy na nie przez kampową soczewkę, w niektórych momentach będziemy śmiać się do łez, np. kiedy Marguerite i Julien z pełnym powagi przerażeniem uświadamiają sobie, że dziecko, które razem spłodzili, to równocześnie ich siostrzeniec i bratanek. Zgroza! – wycharczał kiedyś bohater zupełnie innej historii.

Nie chcę zostać źle zrozumiany – należę do wielkich fanów nowofalowej poetyki, nie lubię tylko, kiedy ktoś zabawia się w bezrefleksyjnego kopistę sprawdzonych rozwiązań, a na swoją obronę ma jedynie argument, że bardzo szanuje starych mistrzów. Dla takiej wtórności, nawet w obiegu kina artystycznego, nie ma moim zdaniem usprawiedliwienia. Donzelli nie chce polemizować z Nową Falą, nie zamierza również opowiadać wciągających historii. W zasadzie ciężko zrozumieć, co skłoniło ją do nakręcenia kiepskiej kopii "Julesa i Jima". Jeśli interesuje nas inteligenta gra ze spuścizną Godarda i Truffauta, oglądajmy lepiej filmy Caraxa , a nowy obraz Donzelli omijajmy szerokim łukiem. Nawet fani złego smaku w kinie nie mają tutaj za bardzo czego szukać.
1 10
Moja ocena:
3
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones