Recenzja filmu

Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy (2015)
J.J. Abrams
Waldemar Modestowicz
Harrison Ford
Mark Hamill

Nowy porządek

Siódmy epizod sagi to napakowany akcją i humorem rollercoaster, którego nie napędzają wcale czary z komputera, tylko świetnie napisani bohaterowie. Zarówno ci, których walka o dobro galaktyki
Recenzujemy "Przebudzenie Mocy"!
źródło: materialy promocyjne
Nieładnie zaglądać ludziom w metrykę, ale stawiam dolary przeciwko orzechom, że dla rozkochanego w Kinie Nowej Przygody, blisko pięćdziesięcioletniego J.J. Abramsa jedną z pokoleniowych cezur musiał być seans "Mrocznego widma" - filmu, który udowodnił, że ciężko jest z fana zrobić barana. Ojciec cyklu, George Lucas, oddał gwiezdnowojenną sagę w cudze ręce poniewczasie, widać więc w "Przebudzeniu mocy" próbę posprzątania bałaganu, który po sobie zostawił. Już sam tytuł ma zresztą podwójne znaczenie - moc budzi się na ekranie, ale też poza nim, dzięki mecenatowi i finansowemu wsparciu Disneya. Siódmy epizod sagi to napakowany akcją i humorem rollercoaster, którego nie napędzają wcale czary z komputera, tylko świetnie napisani bohaterowie. Zarówno ci, których walka o dobro galaktyki przyprawiła już o zmarszczki, jak i ci, którzy dopiero przejmą od nich pałeczkę.



Podglądanie tego międzypokoleniowego starcia sprawia najwięcej frajdy. Abrams udowodnił już w swojej wersji "Star Treka", że potrafi bez jednej fałszywej nuty wygrać różnice charakterów i podobieństwa w poczuciu humoru. Dynamika relacji głównej bohaterki, Rey (Daisy Ridley), oraz obdarzonego miękkim sercem i ciężką ręką Finna (John Boyega) to popis stonowanego komediowego aktorstwa, a przy okazji zabawna lekcja feminizmu na popkulturową modłę. Iskry zaczynają się jednak sypać dopiero, gdy młodzież spotyka na gwiezdnym szlaku weteranów - Hana Solo, jego wiernego futrzaka Chewbaccę oraz księżniczkę Leię, która wreszcie złożyła wizytę u fryzjera. Fakt, że międzygalaktyczna afera, w którą wszyscy zostają wplątani, szybko zamienia się w pojedynek wkurzonych, zakompleksionych dzieciaków, to kolejny symbol "nowego początku". Większość wątków zostanie zapewne rozwinięta w kolejnych filmach, a ledwo naszkicowane postaci drugiego planu jeszcze ogrzeją się w blasku reflektorów. Pilot rebelii Poe Dameron oraz podtrzymujący tradycję zamaskowanych czarnych charakterów Kylo Ren stoją pierwsi w kolejce. Ten pierwszy, odegrany z wdziękiem przedwojennego amanta przez Oscara Isaaca, to wygadany, sypiący żartami i prujący z blastera awanturnik. Drugi, któremu fotogenicznej neurozy użyczył Adam Driver, przypomina cierpiącego na chorobę dwubiegunową psychofana Lorda Vadera. 


Scenariusz Abramsa i Lawrence’a Kasdana to z jednej strony hołd dla "Nowej nadziei" i trawestacja jej fabularnego schematu. Z drugiej - próba wylania fundamentów pod nową trylogię. Z tej perspektywy nieco razi fakt, że całość rozciągnięto do dwugodzinnego pościgu. Pokazując scenę wiecu spadkobierców Imperium, zbrodniczej organizacji Nowy Porządek, Abrams idzie tropem Lucasa i celuje w metaforę nazizmu - widać to w symetrycznych kadrach przywodzących na myśl "Triumf woli", słychać w agresywnej retoryce. Tym większa szkoda, że twórcy nie wspominają nic o filozofii stojącej za Nowym Porządkiem, nie pokazują jej w układzie z resztą Republiki, nie orientują nas choćby pobieżnie w politycznym krajobrazie tego świata. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że stęskniłem się za radą Jedi, szlakami handlowymi oraz innymi senackimi intrygami, w których gustował Lucas, ale trzeba mu oddać, że próbował - z lepszym bądź gorszym skutkiem - naszkicować relacje panujące w galaktyce. Bywa również tak, że scenarzyści dociskają gaz do dechy i zapominają się w podsycaniu naszej nostalgii. Myślę, że widok Hana Solo i Chewbacci krzątających się w kokpicie Sokoła Millenium znaczy więcej niż tysiąc słów, sentymentalnych wyznań i melodramatycznych gestów. 


Fakt, że Abrams jest zwolennikiem tradycyjnych efektów specjalnych, a cyfrowym nie pozwala przyćmić bohaterów, mówi być może najwięcej o jego strategii artystycznej. "Gwiezdne wojny" nigdy nie przestały być efektowne, ale najważniejsze, że znów są zmysłowe: faktury kostiumów, kształty futurystycznej maszynerii, tonacje kolorystyczne planet, właściwie każdy element filmu zostaje zaprzęgnięty w służbę narracji. Niektóre obrazy, jak pustynne cmentarzysko Gwiezdnych Niszczycieli, opowiadają zapomnianą historię. Inne, jak eskadra Tie Fighterów szykująca się do ataku o zachodzie słońca, odsyłają nas do klasyki kina (brakuje tylko Wagnera). Jeszcze inne, jak wspaniale zainscenizowany pojedynek na miecze świetlne w ośnieżonym lesie, są szczyptą poezji w prozie pełnej szalonych ucieczek i powietrznych bitew. Wszystkie jednak udowadniają, że warto było czekać na to przebudzenie. Nawet jeśli trwało trzydzieści lat z okładem.
1 10
Moja ocena:
8
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Gwiezdne Wojny to fenomen kulturowy o niebagatelnym znaczeniu. Niektórzy chełpią się tym, że nigdy nie... czytaj więcej
Po dziesięciu latach od premiery "Zemsty Sithów" ponownie udajemy się do odległej galaktyki. Siódmy... czytaj więcej
Gwiezdne Wojny George'a Lucasa i założonego przez niego studia Lucasfilm to kamień milowy w rozwoju... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones