Recenzja filmu

Las Vegas Parano (1998)
Terry Gilliam
Johnny Depp
Benicio del Toro

Nuda w piekle

Wymyślny polski tytuł "Las Vegas Parano" kamufluje to, co w oryginale wybite jest na pierwszy plan: "fear and loathing" – "strach i obrzydzenie". Bo też, w gruncie rzeczy, niczego więcej w tym
Wymyślny polski tytuł "Las Vegas Parano" kamufluje to, co w oryginale wybite jest na pierwszy plan: "fear and loathing" – "strach i obrzydzenie". Bo też, w gruncie rzeczy, niczego więcej w tym filmie nie ma. Obrzydliwi są bohaterowie – dziennikarz Duke (Johnny Depp) i adwokat Dr Gonzo (Benicio del Toro) – których można określić, posługując się słowami jednego z nich, jako pojebów w świecie pojebów. Obrzydliwe są narkotyczne wizje. Nie mniej obrzydliwe jest Las Vegas, piekło kiczu, spełnienie nie tyle "amerykańskiego snu", co raczej "amerykańskiego koszmaru". Tandeta Vegas czyni halucynacje naćpanych facetów jeszcze potworniejszymi, a te z kolei wzmagają monstrualność miasta, z którego nie można albo, co gorsza, nie chce się uciekać. A strach? Ten najprostszy to strach bohaterów przed zdemaskowaniem przez policję ich narkotycznego procederu, przed konsekwencjami niezapłaconych rachunków hotelowych i uwiedzenia nieletniej. Ale głębiej mamy strach przed... obrzydzeniem – do świata i do samych siebie. Kumuluje się on w żałosnej próbie samobójstwa Dr. Gonzo. Strach ten jest pewnie jednym z powodów, dla których panowie nieustannie są na haju. Byle tylko nie myśleć i nie roztrząsać. Jak pogrzebać jeszcze trochę, to można odkryć kolejny strach – przed ideową pustką i ogólnym brakiem sensu. Akcja filmu toczy się w roku 1971. Trwa wojna w Wietnamie, kolejni idole zbuntowanej młodzieży umierają od przedawkowania środków odurzających, słowem – czasy "flower power" zmierzają do smutnego końca. W krótkiej przerwie między ekscesami Duke z tęsknotą wspomina lata 60., kiedy to życie miało i sens, i cel. Bohater był wtedy pewnie działaczem ruchów pacyfistycznych, pisywał zaangażowane artykuły, a towarzysz jego podróży bronił w sprawach politycznych. Teraz Duke jest pismakiem do wynajęcia, a Dr Gonzo to cwaniak, tchórz i cham. Obu interesuje wyłącznie, w jakich zestawach przyjmować używki, by osiągnąć największy odjazd. Requiem dla kontrkultury, które próbuje stworzyć w swym filmie Terry Gilliam, brzmi jednak fałszywie. Nostalgia za hipisowskim rajem wygląda na moralne alibi mające usprawiedliwić rozpasanie obrazów degrengolady. Kilka archiwalnych zdjęć i wzniosłych komunałów niewiele mówi o tamtych "pięknych czasach", ale ostatecznie znamy je dobrze z innych filmów, jak chociażby, przywołanego w "Las Vegas Parano" "Swobodnego jeźdźca". Gilliam za to z dziką fascynacją pokazuje niekończące się rozróby przerośniętych dzieci-kwiatów, ich zróżnicowane omamy i bezceremonialne obchodzenie się ze spotkanymi po drodze osobami. Sceny toczą się ciężko w męczącym transie, ledwie związane cieniutką i dziurawą fabułą. Być może to nagromadzenie "strachu i obrzydzenia", ekspansja obrazów zdeformowanych przez szerokokątne obiektywy i komputerowe sztuczki, a wzmocnionych bełkotem, który płynie z ust bohaterów, ma wywołać u widza specyficzne katharsis, czyli oczyszczenie. Czyli, mówiąc wprost, odruch wymiotny (torsje Dr. Gonzo oglądamy zresztą w bliskim planie). Może film jest próbą pozbycia się toksyn, które zatruły organizm Ameryki? Czy to jednak odległość geograficzna i kulturowa, czy też owa jednostajność podobnych do siebie scen powodują, że zamiast reakcji żołądka odczuwam zwykłą nudę. A w głowie rodzi mi się krzywdzące podejrzenie, że kontrkulturę tworzyli wcale nie ludzie piękni, młodzi i dobrzy, ale patologiczne jednostki, którym narkotyki do reszty pomieszały we łbach. W "Las Vegas Parano" najbardziej interesuje mnie Johnny Depp. Podziwiam nonkonformizm tego aktora. Jest w końcu jednym z najpiękniejszych mężczyzn w świecie filmowego biznesu. Mógłby więc ku uciesze tłumów grywać role kochanków i gangsterów w hollywoodzkich hitach. Tymczasem woli iść pod prąd, nie boi się ryzyka, angażuje się w niskobudżetowe i często ryzykowne produkcje. U Gilliama dał się nawet oszpecić. Ogolono mu pół głowy, założono okropne żółte okulary, ubrano w okropne ciuchy. Wygląda jak podstarzała mucha. Dostosowując się do konwencji filmu, Depp niemal na każdym kroku wygina i deformuje swoje ciało, a jak zażyje dragów, to jeszcze jego twarz wykrzywiają wstrętne grymasy. Jest bez wątpienia obrzydliwy! Chapeau bas! Szkoda tylko, że poświęcenie aktora służy tu wyłącznie do podkręcenia klimatu paranoi, wobec której Gilliam nie potrafi się tym razem – jak w "Brazil" czy "Dwunastu małpach" – mądrze i ironicznie zdystansować. To, że żyjemy w pojebanym świecie, wiadomo dzisiaj jeszcze lepiej niż w roku 1971. I właśnie dlatego chciałoby się filmów, które są więcej niż ten świat warte.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jest chyba tylko jedno takie miejsce na całym świecie, gdzie hazard, droga wóda i grzech są... czytaj więcej
Są rzeczy, których recenzent nie powinien robić. Jeśli wziąć pod uwagę przepisy kodeksu karnego i... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones